Laos przejechaliśmy z południa na północ, spędziliśmy tam 3,5 tygodnia i szaleńczo zakochaliśmy się w tym kraju. Ale ta miłość nie była jednym, wielkim romantycznym uniesieniem – rodziła się powoli, przeplatana zawodami, awanturami i wewnętrznym buntem. Ten niepełny miesiąc w Laosie był absolutnie fenomenalny (przeczytajcie o tym, co można robić w Laosie) , ale też przeczołgał nasze nerwy, cierpliwość i siłę woli. Z pełną świadomością mogę powiedzieć, że kocham Laos pomimo… Mimo czego? Poniżej znajdziecie odpowiedź :-)
Taki Laos pokochaliśmy!
• Mimo tego, że już samo przekroczenie granicy Kambodża-Laos wiązało się z masowym strajkiem turystów w odpowiedzi na bezczelne żądania łapówek przez celników. Laotańscy celnicy mimo tego, że nie mieli prawa żądać od nas dodatkowych pieniędzy, upierali się, że musimy zapłacić łapówkę i nie obchodziły ich nawet groźby interwencji w ambasadzie. Całą sytuację Tomek opisał tu. Stres i czas poświęcone na granicy w pewnym sensie się opłaciły, bo pokazaliśmy celnikom, że nie każdy turysta godzi się na takie praktyki.
• Mimo tego, że zamiast zaznać słynnej laotańskiej serdeczności, tuż po przekroczeniu granicy kierowca naszego busa rzucił się z pięściami na pasażera próbującego dowiedzieć się gdzie w środku nocy i w ciemnym porcie mamy szukać łódki płynącej do Don Det. Może pobudziło go (kierowcę) to piwo, które wypił podczas krótkiego postoju? Skończyło się wielką awanturą, za którą wszyscy turyści oczekujący na pomoście musieli zapłacić… kolejną godziną oczekiwania na transport. Laos nie przywitał nas miło.
• Mimo podróży trwających o wiele za długo, kończących się w środku nocy po środku niczego. Pomimo wielu nocy spędzonych na dworcowych ławkach, pomimo nic nie wartych rozkładów jazdy, pomimo rozklekotanych autobusów i niezliczonych ilości postojów, które kierowcy uskuteczniali pod pretekstem kawy, fajki, toalety. Podróże w Laosie były cholernie męczące! Do tego kierowcy dość nonszalancko podchodzili do kwestii bezpieczeństwa, uskuteczniając dziwne ewolucje swoimi pojazdami. W sumie cieszymy się, że po fakcie dowiedzieliśmy się, że niektóre turystyczne autobusy „wyposażone” są w ochroniarzy z karabinami na wypadek napadu. Cóż… :-) Trudy podróży były jednak zawsze rekompensowane z nawiązką i to liczy się przede wszystkim.
Na laotańskich bezdrożach wiatr często wiał nam w oczy.
• Mimo fatalnego stanu dróg, z jakim przyszło nam się zmierzyć, kiedy przejeżdżaliśmy skuterem dwie trzydniowe pętle w okolicach płaskowyżu Bolaven i wokół Thakaek. Czasem miałam wrażenie, że podczas zaliczania kolejnych dziur wypadają mi plomby i niezbędna będzie szybka wizyta u dentysty… No i mimo tego, że właśnie przez ten straszny stan dróg, zaledwie po 20 minutach od startu naszej trzydniowej wycieczki zaliczyliśmy spektakularną glebę na skuterku i solidnie się obiliśmy. Była krew, moje łzy i niepewność czy damy radę bezpiecznie i w jednym kawałku przejechać tę trasę. Na szczęście się udało, a nagrodą za sińce, stłuczenia i obtarcia były nieziemskie widoki, wodospady i spływ rzeką płynącą przez 7 km w jaskini!
Duże auć po skuterowej wywrotce!
• Mimo tego, że w knajpach, a właściwie jadłodajniach, do których trafiliśmy, praktycznie za każdym razem dostawaliśmy nie to, co zamawialiśmy albo danie pojawiało się po jakimś absurdalnym czasie, np. po 1,5 godziny. A czasem nie pojawiało się wcale i wtedy trzeba było iść spać z burczącym z głodu brzuchem… Lao-lao! :-) Oraz mimo tego, że właściwie w każdym daniu, jakie lądowało na naszym stoliku znajdowaliśmy długi, czarny włos. Nawet się do tego przyzwyczailiśmy i później, kiedy jakimś cudem włosa nie było w daniu, żartowaliśmy, że kucharz nie przyłożył się wystarczająco do przygotowania potrawy :-) Ogólnie jedzenie w Laosie jest pyszne, zobaczcie co warto zjeść będąc na miejscu. Poza tym cieszymy się, że ani razu w Laosie nie przeżyliśmy zatrucia pokarmowego, więc właściwie nie powinniśmy na nic narzekać :-)
Choć laotańskie jedzenie było naprawdę pyszne, z nieufnością podchodziliśmy do zawartości talerzy :-)
• Mimo tego, że na naszej pierwszej motorkowej pętli jakiś dżentleman pozwolił sobie wyrwać tablicę rejestracyjną razem z błotnikiem z naszego skuteru i ukraść ze schowka kosmetyczkę z moimi okularami korekcyjnymi, używanymi szczoteczkami do zębów i pojemnikiem na soczewki. Jemu moje fanty raczej się nie przydały, za to mi, krótkowidzowi z wadą -5,5 dioptrii, skutecznie utrudniły funkcjonowanie na kilkudniowej wycieczce. Za tablice i błotnik oczywiście musieliśmy zapłacić… Ale i tak było super, przynajmniej nie zajumano nam naszego rumaka, za którego byliśmy w 100% odpowiedzialni finansowo. Laos kocham także mimo tego, że w okolicach Vang Vieng, przy wodospadach, kolejny spryciarz gwizdnął mi telefon z kieszeni, kiedy robiłam zdjęcia aparatem. Kartę SIM przywieźli z Polski dobrzy ludzie, nowy telefon kupiliśmy już w Bangkoku, ale przygoda pozostawiła niesmak i była nauczką, że nigdy należy tracić czujności. Niestety w Laosie kradzieże są powszechne i częściej niż w innych krajach regionu można spodziewać się podobnych incydentów.
Zafascynowana skokami do wody straciłam czujność i pożegnałam się ze swoim telefonem.
Czy Wam też ta lista niezbyt przyjemnych przygód wydaje się dość długa? Tym wpisem chciałam Wam pokazać, że podróż to nie tylko pocztówkowe widoki i ochy i achy, czasem zdarzają się wpadki. Niestety nie zawsze wszystko idzie zgodnie z naszymi planami i oczekiwaniami. W naszym przypadku kumulacja tzw. faili miała miejsce własnie w Laosie. Na szczęście nie były to jakieś totalne katastrofy, ale jak na 3,5-tygodniową przygodę i w porównaniu z innymi, bezproblemowymi krajami, dostaliśmy małe manto. Zupełnie nie przekreśliło to wyjątkowości pobytu na miejscu, wręcz przeciwnie. Przygody dodają pieprznego posmaku podróżniczej zupie, składającej się z różnych doświadczeń, utwardzają tyłek i uczą ostrożności na przyszłość! A Laos to jeden z naszych ukochanych krajów! Będzie co wspominać :-)