Jeśli zamierzacie wjechać do Laosu z Kambodży (tak jak my) lub w drugą stronę to myślę, że poniższy wpis będzie dla Was wyjątkowo ciekawy. Tak naprawdę to uważam, że będzie on całkiem ciekawy praktycznie dla każdego, a najbardziej dla przyzwyczajonego do strefy Schengen Europejczyka. Okazuje się bowiem, że zwykłe przekroczenie granicy może kosztować naprawdę mnóstwo siły, czasu i nerwów. Ale po kolei.
Gdy po odwiedzeniu delfinów w Kampi kupiliśmy bilet na busa do granicy z Laosem, a dokładnie na 4000 wysp myśleliśmy, że przed nami 3, może 4 godziny jazdy. Wszak to tylko 160 km! Bilet kosztował nas 13 $, a jechać mieliśmy mini busem. Czekała nas co prawda jedna przesiadka, ale nie miało to wtedy wielkiego znaczenia. Szybko, łatwo i przyjemnie mieliśmy wylądować na Don Det – chyba najbardziej popularnej wyspie na Mekongu, położonej tuż przy granicy Kambodży i Laosu. Niestety żadna z powyższych rzeczy się nie sprawdziła – uważaj więc, jeśli chcesz odbyć podobną podróż. Czytałem gdzieś, że sprzedaż biletów w mieście działa na mafijnych zasadach, a wszyscy, którzy jadą do Laosu z Siem Reap (Angkor) także napotykają te same problemy. Wpis dotyczy więc całkiem sporej grupy ludzi, więc może dotknąć także i Ciebie.
Bus podjechał pod pensjonat o czasie, jednak w kambodżańskim stylu zbierał on kolejnych pasażerów po całym mieście przez prawie godzinę. A zbierał ich tak dobrze, że w małym busiku jechało ostatecznie 15 osób, siedzących po 4 osoby na 3 siedzeniach w każdym rzędzie, bez odrobiny miejsca na nogi i z małą ilością świeżego powietrza (warto wspomnieć, że już wczesnym rankiem było już 30 C). Nie jestem przesadnie wygodnicki, ale to naprawdę było przegięcie, które ze współpasażerami mogliśmy skomentować tylko gorzkim uśmiechem. Czwórka lokalsów chyba była do tego przyzwyczajona… Po zbyt długiej podróży dojechaliśmy w końcu do Stung Treng – to właśnie tam, po kilkunastu minutach oczekiwania, mieliśmy zmienić autobus na większy. Zostaliśmy usadzeni w znajdującej się w podwórzu pseudo knajpie, serwującej drogie posiłki dla strudzonych pasażerów. Pod daszkiem z blachy, w 30-kilku stopniowym upale spędziliśmy nie kilkanaście minut, ale aż 4 godziny! Powinno się tu teraz pojawić kilka niecenzuralnych słów, ale daruję to sobie. Wyobraźcie to sobie jednak: zamiast Laosu, po siedmiu godzinach podróży mieliśmy przejechanych trochę ponad 100 km. Byliśmy zmęczeni, sfrustrowani, spoceni i co gorsza – nie mogliśmy nic z tym zrobić. Obsługa restauracji po angielsku odpowiadała to, co umiała: „20 minutes”. Pewnie byli też zadowoleni, że kolejni biali robią się głodni i sięgają do kieszeni po dolary do wydania w barze. To było najdłuższe i najgorsze oczekiwanie na autobus, jakie pamiętam. Masakra.
W końcu przyjechał. Był to duży, standardowy autobus dalekobieżny, jadący chyba z Siem Reap. Wysypało się z niego mnóstwo spoconych ludzi, jadących dalej w różnych kierunkach. Szybkie zerknięcie na siebie i wsiedliśmy do busa – musieliśmy w końcu przebyć jeszcze sporo drogi.
Tuż przed granicą z Laosem zatrzymaliśmy się. Miło wyglądający, uprzejmy i dobrze mówiący po angielsku cwaniak powiedział, że zbierze od nas paszporty i pieniądze od każdego (na wizę). Miało to przyspieszyć procedury na granicy i za kilka minut mieliśmy jechać dalej. Wysiedliśmy z autobusu, zaczęliśmy wypełniać kwitki wjazdowe i… hola hola, kolego! Wiza nie kosztuje przecież 40, a 30 dolarów i żadne Twoje tłumaczenia o „opłatach weekendowych”, późnej godzinie ani nowych przepisach tego nie zmienią! Wraz z zaledwie siedmioma innymi osobami zgarnęliśmy więc plecaki i poszliśmy do oddalonej o kilkaset metrów rogatki oznaczającej koniec Kambodży, a następnie do budynku granicznego, gdzie czekać na nas mieli uśmiechnięci i mili Laotańczycy. Cała reszta (ok. 20 osób) zapłaciła, nabijając kieszeń kłamcy i nie chcąc włożyć w prosty proces przekroczenia granicy nawet odrobiny wysiłku. Ludzie bali się też, że autobus odjedzie, gdy będą załatwiać pieczątki w paszporcie. Tak właśnie wyglądają dzisiejsi turyści: strachliwi, nie liczący pieniędzy i przyzwyczajający miejscowych do robienia przysłowiowych „wałów” – proste. My należymy do trochę innego gatunku turystów, gdyż liczymy każdy grosz, a 20 $ przeliczamy na aż trzy noclegi. Żeby nie było – słońce pomału chyliło się ku zachodowi i też nie byliśmy na 100% pewni, czy nam się uda cokolwiek zaoszczędzić, czy może wrócimy ze zwieszonymi głowami prosto w ramiona pomocnika kierowcy. Mimo to przyspieszyliśmy kroku z postanowieniem, że nie damy się tak łatwo zrobić w konia.
Na rogatce kambodżańskiej w okienku: pusto. Dopiero w drugiej budce trzech postawnych, znudzonych celników, wbijało do paszportów pieczątki wyjazdowe, oznaczające opuszczenie kraju. Pieczętowali też wizy, czyniąc je nieważnymi i za każdą taką trwającą 10 sekund procedurę żądali 2 dolarów amerykańskich. Walka z nimi nie miała sensu. Nawet wypowiadane na głos słowa o korupcji i przekrętach, które mają tam miejsce na niewiele się zdawały. Panowie mieli wszystko w dupie i brali łapówki od każdego białasa, który stanął na ich drodze. Tą samą sytuację mieliśmy przy wjeździe do kraju – nie walczyliśmy więc zbyt długo i zapłaciliśmy, rzucając na koniec dwa słowa o ich buddyjskich wartościach, które rzekomo wyznają. Łapówkarstwo na lądowej granicy z Kambodżą to standard i nie znamy nikogo, kto nie zapłaciłby karnych 2 $. Pierwsza bitwa przegrana, ale prawdziwa wojna, jak się potem okazało, miała dopiero wybuchnąć.
W stronę laotańskiej placówki granicznej szliśmy już w świetle zachodzącego słońca, trochę zdenerwowani czy autobus nie odjedzie bez nas. Granica znajduje się w szczerym polu i szczerze mówiąc to nie wiem co miałbym zrobić, gdybym został tam bez transportu w środku nocy. To, co zobaczyliśmy na miejscu wprawiło nas w osłupienie, ale i pozytywne zaskoczenie – komuś jeszcze chce się walczyć o zasady i sprawiedliwość. Otóż przed okienkami celników, na plecakach i na ziemi, siedziała grupa około 20 młodych osób – typowi backpackersi. Zapytani, czy stoją w kolejce po pieczątkę i wizę odpowiedzieli, że tak, ale w tej chwili czekają już od pół godziny i nie ruszą się stąd dopóki nie dostaną dokumentów bez płacenia łapówek. Okazuje się bowiem, że po stronie Laosu (podobnie jak w Kambodży) procedury mówią jedno, a rzeczywistość drugie. Mimo tego, że oficjalnie wiza kosztuje 30 $, celnicy żądają dodatkowych 2 $ „dopłaty” i 1 $ „opłaty manipulacyjnej”. Całość trafia prawdopodobnie do ich kieszeni i wspiera popularny na mniejszych przejściach granicznych proceder brania w łapę. Znaleźli się jednak tacy, którzy postanowili tupnąć nogą i – chcąc nie chcąc – także nasze paszporty znalazły się pośród ich. Przepychanka z urzędnikami była długa i miejscami nerwowa. Nie mieli oni zamiaru wydać dokumentów – tak samo jak turyści nie mieli zamiaru zapłacić ani grosza więcej. Prośby i groźby nie pomagały: 3 $ więcej z jednej strony, telefony do ambasad z drugiej. Po dobrych kolejnych 30 minutach stało się coś, co wprawiło nas w lekki szok. Otóż kierowca autobusu, którym jechali protestujący spełnił swoje groźby i… odjechał z ich bagażem! Niesamowite… Wyobraźcie tylko sobie, co tam się działo! Czy zapłacili łapówkę za wizę? Skądże! Dopiero teraz stwierdzili, że nie ruszą się z granicy choćby do rana i nie zamierzają płacić nic – w końcu uiścili już opłatę za wizę. Nie ukrywam, że byłem bardzo zadowolony: w grupie siła!
Minęła 18:00, Laotańczycy kończyli pracę. Stwierdzili, że jak chcemy zostać na noc na ziemi przed budynkiem, to nie ma problemu. Backpackersi zechcieli zatem swoich pustych paszportów i zwrotu 30 $ zapłaconych za wizę – zawsze można przecież wrócić do Kambodży. Przynajmniej teoretycznie… I tutaj nastąpiła chwila konsternacji – wszystkie wizy były już na stałe wklejone do paszportów! Ktoś musiał ustąpić. Wtedy właśnie usłyszeliśmy najbardziej absurdalny tekst, który może paść z ust urzędnika: „zapłaćcie po dolarze od paszportu i spadajcie!” – powiedział totalnie oburzony i zdenerwowany. Zapłaciliśmy prawie wszyscy (oprócz jednego najbardziej upartego i chyba trochę wstawionego gościa – urzędnik rzucił mu paszport jak psu, ale ten nie zapłacił!) i z radością obejrzeliśmy pozwolenia pobytu w Laosie. Bitwa była długa i po części wygrana, kosztowała ona jednak mnóstwo niepotrzebnych nerwów. Co najlepsze – to my czekaliśmy na resztę naszej grupy i jako pierwsi załatwiliśmy nasze sprawy. Po 15 kolejnych minutach dołączyli do nas zdziwieni, że nie zapłaciliśmy 40, a jedynie 33 $ (2 $ łapówki w Kambodży i 1 $ w Laosie). Czy warto się się było spinać? W mojej ocenie – jak najbardziej. Tu nie chodzi nawet o pieniądze (chociaż na 2 osoby oszczędziliśmy aż 14$), a o zasady. Jak widzicie zarówno w Kambodży, jak i w Laosie, celnicy biorą pod stołem kasę. Co ciekawe, tylko na małych przejściach granicznych. Na tych większych chyba się trochę bardziej boją – ludzie, których spotkaliśmy w Laosie potwierdzili, że przy wjeździe ze strony Tajlandii nie zapłacili nic.
Co stało się z ludźmi, których autobus odjechał razem z bagażami? Po ciemku dojechali oni jakoś stopem na stację autobusową, gdzie znaleźli swoje rzeczy rzucone na kupę gdzieś w kącie… Niektórych z nich spotkaliśmy następnego dnia, a więc jakoś dotarli do celu.
Czy to był koniec naszych przygód tamtego dnia? Skądże znowu! Gdy dojechaliśmy do przystani, skąd mieliśmy łódkę na wyspę Don Det, niemalże doszło do bójki pomiędzy leniwym kierowcą, który miał w dupie skierowanie nas we właściwym kierunku, a młodym i najwyraźniej zmęczonym dniem chłopakiem z Ameryki Południowej. Następnie przez prawie godzinę w totalnej ciemności oczekiwaliśmy na łaskę któregoś z pseudo-sterników, dowożących turystów swoimi małymi łódkami. No ale w końcu udało się! Wylądowaliśmy na Don Det około 21:00, znaleźliśmy najtańszy możliwy nocleg (za dokładnie 50 000 kipów – ok. 25 zł) i udaliśmy się na pierwsze w Laosie BeerLao (lokalne piwo), które smakowało wtedy tak dobrze, jak nigdy.
To był długi dzień, chociaż jeszcze rano nic tego nie zapowiadało. Jeśli chcesz przekroczyć granicę Kambodża-Laos i uniknąć problemów, na jakie natrafia większość turystów, masz dwie opcje:
- Pojechać trochę droższym, ale pewniejszym mini vanem z firmy AVT (bardzo ciężko jest jednak znaleźć miejsce, gdzie można kupić ich bilety – powodzenia)
- Spróbować skorzystać z połączenia jedynej firmy przewozowej, która jeździ bezpośrednio dużym autobusem bez zmiany środka transportu i ma na to pozwolenie – Sorya Bus. Minus jest taki, że nie jeżdżą w weekendy, my jechaliśmy w niedzielę…
Pomogliśmy? Mamy nadzieję, że tak! Oby nasza historia była przestrogą i nauczką dla innych, chociaż traktujemy ją jako część doświadczeń i lekcji, jakie wyniesiemy z podróży. Powodzenia!