W poprzednich dwóch wpisach (część 1 – ubrania, część 2 – elektronika) z mini-serii o pakowaniu się w podróż dookoła świata pisałam Wam, jakie ubrania i elektronikę spakowaliśmy. Dziś opowiem Wam o całej reszcie rzeczy, które można wrzucić do worka pt. „różne”.
Dokumenty i podobne
To jedna z ważniejszych grup rzeczy, które wypadałoby zabrać w podróż dookoła świata. Podstawą jest oczywiście paszport, bez którego dość ciężko jest się poruszać :-) My spakowaliśmy także nasze dowody osobiste, polskie prawo jazdy i prawo jazdy w wersji międzynarodowej (które wyrobiliśmy odpowiednio wcześniej). Niestety nie przydało nam się ono w trasie – nie wypożyczaliśmy samochodu, tylko skuter, a standardowe, polskie prawko kat. B w większości krajów nie jest honorowane jako dokument uprawniający do jazdy na motorku – jeździliśmy więc na nim nielegalnie.
Tu warto też wspomnieć o wizach. Część z nich wklejana jest w placówce dyplomatycznej bezpośrednio do paszportu, ale niektóre dokumenty (jak np. e-wizę do Mjanmy czy promesę wizową do Wietnamu) należy wydrukować i mieć ze sobą po to, żeby okazać ją na przejściu granicznym razem z paszportem. Przy dłuższej podróży z pewnością przydają się także zdjęcia paszportowe, często potrzebne do przygotowania wiz oraz kserokopie pierwszych stron paszportu (w razie, gdybyście np. w jakichś nieprzewidzianych okolicznościach utracili dokument).
Jedną z ważniejszych rzeczy w podróży jest też książeczka szczepień – nie ona sama ma znaczenie, oczywiście bardziej istotne są same zabezpieczenia przed chorobami. W razie problemów zdrowotnych książeczka jest jednak cennym źródłem wiedzy dla lekarza, do którego traficie. Mało tego, przy wjeździe do niektórych krajów należy ją nawet okazać, żeby móc przekroczyć granicę, wymagane są bowiem szczepienia na pewne choroby.
Również dowód ubezpieczenia i samo ubezpieczenie to kluczowe sprawy przy każdym, nawet krótkim wyjeździe. Nam znajomi polecili Planetę Młodych i ta opcja okazała się strzałem w dziesiątkę. Za nieco ponad 100 złotych dostajecie ubezpieczenie, które obowiązuje na okrągły rok i bez problemu powinno pokryć Wam koszty bieżących kosztów leczenia lub interwencji medycznych. Ja w czasie podróży korzystałam z ubezpieczenia w Wietnamie (ukruszony ząb), Malezji (podejrzenie gorączki krwotocznej) oraz w Peru (płukanie oka). Ani razu nie miałam najmniejszego problemu z odzyskaniem niewielkich bo niewielkich, ale kosztów leczenia.
Kolejna rzecz – kupione już bilety. Jeśli przed rozpoczęciem podróży zakupiliście jakieś bilety lotnicze, kolejowe czy autobusowe, warto wydrukować je jeszcze w Polsce, zamiast ganiać w poszukiwaniu drukarki gdzieś w zabitej deskami wiosce w delcie Mekongu.
Wszystkie ww. dokumenty mieliśmy spakowane w przeźroczystą teczkę-kieszonkę, umieszczoną w sztywnej części dużego plecaka. Dzięki temu dokumenty były bezpieczne, nie groziło im zalanie ani pogniecenie.
I dochodzimy do najważniejszej (tuż po paszportach i wizach) rzeczy – pieniędzy. Tych w dzisiejszych czasach raczej nie wozi się po świecie w rulonach upchniętych w skarpety, a raczej w postaci plastiku, czyli kart płatniczych. My mieliśmy ze sobą po dwa zestawy kart:
- Karty walutowe ($), dzięki którym koszty transakcji bezgotówkowych oraz wypłat z bankomatów były znacznie niższe
- Klasyczne karty płatnicze w złotówkach (na wszelki wypadek)
Bojąc się nieprzewidzianych sytuacji, wszystkie środki mieliśmy na koncie, które mogliśmy obsługiwać tylko on line – nie było do niego przypisanej aktywnej karty płatniczej. Z tego konta przelewaliśmy mniejsze sumy na konta walutowe, z których za pomocą kart wypłacaliśmy gotówkę. To podwójne zabezpieczenie wydawało nam się całkiem logiczne i pozwoliło nam zachować spokój ducha przez czas całej wyprawy. Oprócz kart postanowiliśmy także wziąć trochę gotówki w dolarach amerykańskich, w razie gdyby skradziono nam „plastik” albo nagle wszystkie bankomaty przestały działać. 2000$ spakowaliśmy w foliowe torebki, poskładaliśmy i ukryliśmy w sekretnym pasku Tomka, który nosił go na sobie przez cały czas.
Leki + repelent
Kolejną grupą rzeczy, które widnieją na liście „do spakowania” na podróż życia są oczywiście leki. Tu muszę przyznać, że wzięliśmy ich stanowczo za dużo – mieliśmy chyba 5 rodzajów antybiotyków, kupę leków przeciwbólowych, bardzo drogi lek antymalaryczny Malarone, którego nie stosowaliśmy ani razu (choć mogła się zdarzyć taka potrzeba), maści na stłuczenia, strzykawki na wszelki wypadek, tabletki od biegunki i zatwardzenia (te leki akurat się przydały), zapas plastrów, bandaży i kropli. Jeśli teraz miałabym pakować się od nowa wzięłabym leki przeciwbólowe/ przeciwgorączkowe, jeden antybiotyk na poważne problemy żołądkowe, nieantybiotykowe tabletki na żołądek, plastry i krople do oczu. Prawda jest taka, że jeśli dzieje się z nami coś poważnego, to i tak samodzielne przyjmowanie leków bez konsultacji z lekarzem niewiele nam da. A poza tym w większości miejsc na świecie spokojnie znajdziecie aptekę i nawet na migi dogadacie się z farmaceutą, szczególnie jeśli chodzi o maści na stłuczenia, plastry, czy leki na uczulenie ;)
Mimo ponad 30-stopniowego upału, po amazońskich pampach chodziliśmy ubrani od stóp do głów i spryskani repelentem, ale i tak komary nie miały dla nas litości.
Jeśli chodzi o zawartość apteczki, a raczej produkty związane ze zdrowiem, to podstawą jest dobry repelent. Na wyjazd zabraliśmy mocną Muggę i ona nie raz uratowała mój tyłek (dosłownie!). Komary przenoszą wiele chorób i choć repelenty to czysta chemia, warto stosować je, aby uniknąć poważnych komplikacji po spotkaniu z moskitami.
Kosmetyki
Kosmetyki to też nieunikniona część bagażu. Tu pozwolę sobie wyróżnić dwie grupy: nasze i moje ? Z kosmetyków, których używaliśmy wspólnie najważniejsze były: mydło (uniwersalne, zastępujące i proszek do prania i piankę do golenia), szampon, pasta do zębów i szczoteczki, krem z wysokim filtrem (konieczność, szczególnie w Andach, na dużych wysokościach!), krem nawilżający oraz talk (świetnie sprawdza się przy obtarciach, które w upale są częstą bolączką podróżników). Zabraliśmy też pumeks, gąbkę, patyczki do uszu, maszynki do golenia, nożyczki do paznokci, pęsetę.
W mojej osobistej kosmetyczce znalazły się dodatkowo szczotka do włosów typu detangler, odżywka do włosów, olejek kokosowy (niemal na wszystko, o czym piszę tu) oraz waciki kosmetyczne, wiadome akcesoria na comiesięczne, ciężkie dni, a także akcesoria do włosów (gumki i wsuwki). Jako, że jestem krótkowidzem z poważną wadą wzroku, musiałam też wziąć zapas soczewek kontaktowych, pojemnik na nie, a także mały płyn do ich pielęgnacji i przechowywania.
W podróży chciałam się czuć dobrze i w miarę atrakcyjnie, nie zrezygnowałam więc z małej kosmetyczki ze sprzętem do makijażu. Tam spakowałam jedynie sypki puder mineralny z filtrem, tusz do rzęs, kredkę do oczu, malutki zestaw cieni do powiek (i przy okazji brwi), szminkę na specjalne okazje i …tyle! Okazało się, że taki zestaw w zupełności mi wystarczył na 1,5 roku podróżowania!
Jedyne, czego zabrakło mi na końcu podróży, to dobre kremy i maski nawilżające. O ile w Azji nie miałam żadnych problemów ze skórą, o tyle wysokości 3000-5000 m n.p.m. lekko zmasakrowały mi skórę – wysuszyły ją, co doprowadziło do pojawienia się sporej ilości zmarszczek. Na szczęście już uporałam się z tym problemem i doprowadziłam skórę twarzy do ładu, ale do tej pory, gdy patrzę na moje zdjęcia np. z Boliwii, zgrzytam zębami z przerażenia na widok usianej zmarszczkami buzi…
Inne
Ostatnie – gadżety i wszystkie inne drobiazgi, które ciężko gdzieś przydzielić. Do plecaków spakowaliśmy także:
- mini zestaw do szycia wraz z agrafkami
- porządny scyzoryk – zdarzało nam się nim rozłupywać kokosy albo przygotowywać zwykłe śniadanie. Do zestawu ze scyzorykiem warto mieć także łyżkę – przydała nam się nie raz. Niestety nie sprawdził się plastikowy łyżko-widelec (połamał się zanim zaczęliśmy go używać) – trzeba postawić na porządniejsze i bardziej trwałe materiały.
- trytytki – to takie plastikowe opaski zaciskowe, przy pomocy których a to naprawiliśmy zepsuty zamek w plecaku, a to montowaliśmy stelaż namiotu
- sznurek – przydał nam się głównie w sytuacjach, kiedy potrzebowaliśmy wywiesić pranie. Dobry wybór!
- latarki – zabraliśmy zarówno porządne czołówki, które przydawały się na kempingach i trekkingach, jak i malutką latarkę, która nie potrzebowała baterii, a była wyposażona w dynamo
- szara, mocna taśma – zdarzało się, że była dla nas wybawieniem
- gwizdki – przed wyjazdem wyobrażaliśmy sobie, że będziemy gubić się na bezkresach Ameryki albo utkniemy gdzieś w dżungli na Borneo. Na takie właśnie okoliczności zabraliśmy gwizdki – w razie gdybyśmy nie dali rady krzyczeć, przywołalibyśmy pomoc za ich pomocą. Szkoda, że końcowym etapem naszej podróży nie był jakiś techno-festiwal pokroju Sunrise – może tam wreszcie zrobilibyśmy z nich pożytek!
- zatyczki do uszu – to absolutna podstawa! Bez porządnych zatyczek chyba zwariowalibyśmy w kilku imprezowych hostelach, w naszym hoteliku w Medellin, położonym w bardzo rozrywkowej, dyskotekowej okolicy czy na pokładzie samolotów, gdzie otaczały nas wyjące wniebogłosy bobasy. Trzeba tylko pamiętać, żeby kupić porządne, nie takie za złotówkę i najlepiej przetestować je przed wyjazdem.
- opaska na oczy – ten wynalazek również będę chwalić po wsze czasy – dzięki niemu (i zatyczkom do uszu) przespałam długie loty samolotem, podróże w pociągu i przeżyłam współlokatorów, którzy w środku nocy zapalali światło jakby nigdy nic.
- metalowe kubki – w Azji praktycznie ich nie używaliśmy, za to w Ameryce Południowej dzielnie nam służyły – w chłodniejszym klimacie uwielbiam ogrzewać się gorącą herbatą, a niekoniecznie mam ochotę wciąż wychodzić do knajpy. Duży kubas na herbatę/ kawę czy owsiankę jest na wagę złota.
- śpiwory – przez całą podróż ciągnęliśmy ze sobą śpiwory. Ja miałam malutki, bardzo kompaktowy, choć też niezbyt ciepły. Tomek uparł się, że weźmie swój stary, większy śpiwór. No cóż, przydały nam się kilka razy, ale nie wiem czy dobrze zrobiliśmy, ciągnąc je przez cały świat. W Azji temperatura (no, może oprócz północy Wietnamu) była ekstremalnie wysoka, nie było więc mowy o spaniu w śpiworze. Z kolei w Ameryce byliśmy tylko na jednym trekkingu z noclegami i wtedy mogliśmy wypożyczyć lub nawet kupić śpiwór.
- słownik Icoon – dostaliśmy go od znajomych i jako, że praktycznie nie zajmował miejsca, zabraliśmy go ze sobą. Niespecjalnie mieliśmy okazję go używać, ale to nie świadczy o tym, że ta mała książeczka nie jest genialna. Jest! Obrazkowo przedstawia niemal wszystkie sytuacje, rzeczy i problemy, z którymi możecie się spotkać w podróży. I jeśli nie będzie się dało o nich powiedzieć, po prostu je pokażecie!
- mała kłódka – jest super przydatna, szczególnie w hostelach, które oferują zamykane szafki lub szuflady. Zdecydowanie warto mieć taki mini sprzęt ze sobą.
- zapałki – początkowo w ogóle nie spakowaliśmy zapałek ani zapalniczki do plecaka, ale okazało się, że warto mieć źródło ognia. Może niekoniecznie, żeby podpalać jointy gdzieś w Jaisalmerze w Indiach lub ujmować innych podróżnych swoją kurtuazją, podsuwając im ogień pod nos, kiedy chcą odpalić papierosa, a po prostu dlatego, że czasem w hostelowej kuchni chciałoby się zrobić jajecznicę, a nie ma od czego odpalić gazu ?
Wyprawa na górę Pulag na Filipinach była jedną z niewielu sytuacji, w których naprawdę przydały nam się śpiwory.
Po tej części znacie już wszystkie nasze sekrety i powinniście wiedzieć, jak spakować się w podróż dookoła świata. Pozostaje tylko pytanie, czy czegoś nam zabrakło, czy mogliśmy wziąć z Polski coś jeszcze. Szczerze? Niespecjalnie nam czegoś brakowało. Mieliśmy w planach zabranie moskitiery, ale na szczęście olśniło nas i darowaliśmy sobie. W trakcie podróży czasem przydałaby się nam lornetka, oczywiście do podglądania ptaków i dzikich zwierząt w kniejach, ale w końcu nie kupiliśmy tego sprzętu. Na następną podróż dookoła świata spakujemy ją na pewno! ?