Po powrocie z naszej 17-miesięcznej podróży nasi znajomi zadają nam całe mnóstwo przeróżnych pytań. Jedne z nich są tak ogólne, że nie wiadomo, jak na nie odpowiedzieć (np. “jak było?!”), a inne – tak szczegółowe, że z ich inspiracji powstało już kilka całych wpisów na tym blogu. Pytaniami, które wciąż pojawiają się przy spotkaniach ze znajomymi i rodziną są pytania o bezpieczeństwo, zdrowie, zmęczenie, wypadki, ale też śmieszne sytuacje. I to właśnie o tych ostatnich będzie ten wpis. Opowiemy Wam o najśmieszniejszych naszym zdaniem sytuacjach, które przytrafiły się nam przy przeróżnych okazjach w różnych zakątkach świata. Zaczynamy!
Malezja – Mów mi Bartuś
Przed naszym wyjazdem wiele osób deklarowało, że odwiedzi nas gdzieś w trakcie swojego dwu lub trzy-tygodniowego urlopu. Niestety, jak się później okazało, słowa dotrzymała tylko jedna osoba – mój kolega z byłej pracy Grzegorz. Wspólnie z Grześkiem spędziliśmy 2 tygodnie w malezyjskiej części Borneo. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że już po kilku dniach zaczęliśmy podróżować jako rodzina. Dosłownie i w przenośni.
Jako, że Grzegorz jest trochę niższy ode mnie i ma młodzieńczy wygląd, a ja z racji srebrnych włosów wyglądam na więcej lat, niż faktycznie mam, w różnego rodzaju hotelach i hostelach dochodziło kilkukrotnie do ciekawej wymiany zdań:
– Dzień dobry, szukamy noclegu. Chcielibyśmy zapytać, czy macie Państwo pokoje do wynajęcia.
– Tak, jak najbardziej – są jeszcze wolne miejsca
– Świetnie, poprosimy w takim wypadku pokój dla naszej trójki.
– Proszę bardzo. Ile łóżek Państwa interesuje? Czy śpicie Państwo z WASZYM SYNKIEM!?!?!
Rodzinne foto z Borneo – my i nasz syn Grzegorz (lat 30)
Tym sposobem już po drugiej takiej sytuacji Grzegorz został naszym przyszywanym synkiem, a my jako świeżo upieczeni rodzice nadaliśmy mu pieszczotliwe imię Bartuś :-) I tak nasz druh przyjechał do Malezji Grzegorzem, a wrócił Bartusiem.
I tu jesteśmy Wam winni małe wyjaśnienie – w wielu krajach Azji i nie tylko, ludzie mają potomstwo już w wieku kilkunastu-dwudziestu lat. Zdarzało nam się widzieć całkiem młode, trzydziestokilkuletnie pary z podrostkami, wyglądającymi bardziej na ich młodszych kumpli, niż dzieci, którymi w rzeczywistości są. Przynajmniej tak to sobie tłumaczymy ;-)
Filipiny – 20 pesos ONLY
Filipiny to piękny i przyjazny kraj, a dodatkowo przystępny pod względem cen. Filipińczycy, którzy bardzo lubią podkreślać, że produkty czy usługi są niedrogie, dlatego obok każdej ceny wypisują słowo “only” (zn. tylko), a spytani o cenę mówią, że coś kosztuje X pesos ONLY. Kupujemy więc obiad za 80 pesos ONLY, bilet na jeepneya za 15 pesos ONLY, czy nocleg za 250 pesos ONLY. Wszystko kosztuje tam TYLKO ileś tam pesos.
Przejażdżka tricyklem także jest z reguły w promocyjnej cenie ;)
W trakcie naszego pobytu w małym miasteczku Banaue, siedzieliśmy w niewielkim bistro, a Marta była zmuszona skorzystać z publicznej toalety, która mieściła się nieopodal. Nic szczególnego – mała, rozsypująca się chatka, ledwo domykające się drzwi, przed wejściem miła i uprzejma Pani, pobierająca opłatę za skorzystanie. Tuż obok niej przygotowana ręcznie kartka: „Siku – 10 pesos ONLY. Kupa – 20 pesos ONLY”. Warto było skorzystać, przecież TYLKO 20 pesos za “dwójkę” to prawdziwa okazja! Takiej promocji nie do przegapienia, i to w dodatku za skorzystanie z kibelka, jeszcze nie widzieliśmy!
Indie – ruch uliczny ze słoniem w roli głównej
O Indiach powiedzieliśmy już wiele. To właśnie udając się do tego kraju już na samym początku podróży, skoczyliśmy na przysłowiową “główkę”… do pustego basenu. Cały ten indyjski harmider, jaki tam zobaczyliśmy, do dziś przyprawia nas o zawrót głowy.
Słoń na ulicach Jaipuru w Indiach. Zdążyłem szybko wyjąć telefon, aby zrobić to zdjecie…
Uczestnictwo w hinduskim ruchu ulicznym to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Ilość pojazdów – gigantyczna. Ruch uliczny – lewostronny. Częstotliwość użycia klaksonu – zdecydowanie zbyt wysoka. Pojazdy – samochody osobowe, autobusy, tuk-tuki, rowerowe riksze i… słonie! CO?!?! W Jaipurze widzieliśmy rzecz niesłychaną – kiedy szliśmy środkiem miasta, chodnikiem wzdłuż ruchliwej arterii, zobaczyliśmy… wielkiego, pędzącego słonia! Dosiadany przez swojego “dżokeja” jakby nigdy nic wymijał samochody, mknąc przed siebie szybciej, niż niejeden tuk-tuk. Tylko kierunkowskazów nie miał – inni uczestnicy ruchu musieli być uważni nieco bardziej niż zwykle, aby przypadkiem nie zostać rozdeptanym na środku drogi.
A tak serio to ta sytuacja należy do tych bardziej strasznych, niż śmiesznych – z jednej strony jest to widok tak kuriozalny, że ciężko stłumić chichot wynikający głównie ze zdziwienia. Po dłuższej chwili przychodzi moment opamiętania – w końcu wiemy, jak tresuje się słonie do roli zwierząt pociągowych… ;(
Kolumbia – narkotyki na ulicy
Pierwsze skojarzenie na temat Kolumbii? Narkotyki oczywiście. Kokaina, Escobar, koks, prochy… tego rodzaju słowa to łatka, która przyległa do kraju i raczej nie odlepi się szybko, między innymi dzięki popularnemu serialowi Narcos (polecamy! :-)). I choć okiem zwykłego turysty przemierzającego Kolumbię ciężko zauważyć obecność narkotyków w masowym wydaniu, to oczywiście mogą się zdarzyć różne sytuacje…
Kobieta sprzedająca soki na naszym ulubionym placyku w Kartagenie. Można tam także kupić inne rzeczy ;)
Siedzieliśmy wtedy na jednym z uroczych placyków kolonialnej Kartegeny (btw, najpiękniejszego dla nas miasta Ameryki Południowej). Zachód słońca, dzieciaki rozgrywają emocjonujący mecz piłki nożnej, zimne piwko Aguila zmniejsza uczucie wszechogarniającego gorąca. W naszą stronę zmierza trochę zawiany jegomość w wieku około pięćdziesiątki. Znajduje nas, Gringos, swoim błędnym nieco wzrokiem i przysiada się tuż obok.
– Hola Amigos! Skąd jesteście, co tutaj robicie?
– Hola! Z Polski, taki kraj w Europie.
– Z Polski, hmm… Przecież to kraj Jana Pawła II! O Boże, nasz ukochany Juan Pablo Segundo – wykrzykuje wzruszony mężczyzna i zalewa się łzami… – Polska, Polacy! Witajcie w Kolumbii! W imię Ojca i Syna… Jan Paweł Drugi!
Facet coraz bardziej się rozkręca, witając nas przemian w swojej ojczyźnie, pobożnie wznosząc zamglone oczy do nieba i wyrażając swoją miłość do zmarłego JP II. Siedzimy delikatnie zażenowani, bo ileż można do cholery! Stwierdzamy, że czas się zmywać, bo niemal cała uwaga ludzi siedzących na placyku skierowana jest na nas… Podnosimy się i powoli żegnamy się z naszym „towarzyszem”, który ściska nas wylewnie i całuje w policzki, jednocześnie szepcząc do ucha „A może chcielibyście kupić trochę kokainy?”. Jak widać pobożność może iść w parze z koksem ;-)
Nie skorzystaliśmy ;-)
Indonezja – snurkowanie bez powietrza
W Indonezji, podczas naszej morskiej podróży z wyspy Flores na Lombok, udało nam się zobaczyć wiele naprawdę niesamowitych widoków i zwierząt. Latające ryby, warany z Komodo, przedziwne ptaki, koralowce, manty… Zdecydowanie to te ostatnie zwierzęta, które widzieliśmy przepływające zaledwie kilka metrów od nas zrobiły na nas największe wrażenie. Poziom ekscytacji faktem tak bliskiego spotkania z nimi sięgał zenitu. Szczególnie u Marty :-)
Podczas jednej z kilkuminutowych sesji snorkellingu, jak cała reszta ekipy, wskoczyła ona do wody. Wiedziała, że za chwilę przeżyje bliskie spotkanie pierwszego stopnia na otwartym morzu z „latającymi dywanami”. Na sygnał kapitana statku, który wypatrywał ławic diabłów morskich mieliśmy za zadanie szybko wyskoczyć za burtę, uprzednio wsuwając maskę i wkładając do ust rurkę do snurkowania. Niestety, zachwyt podwodnymi widokami nie trwał zbyt długo. Krzyk zachłyśniętej wodą żony przyprawił o gęsią skórkę nie tylko mnie. Skurcz? Skaleczenie? A może zbyt wysokie fale? Nic z tych rzeczy – Marta była tak „podjarana” spotkaniem, które zaraz miało mieć miejsce, że zaczęła eksplorować podwodny świat… bez użycia rurki umożliwiającej oddychanie. Tak, zapomniała włożyć ją do ust… Później mówiła mi, że była bardzo zdziwiona, kiedy zamiast powietrza nabrała wody…
Na szczęście szybko się ogarnęła – odksztusiła wodę i popłynęła na kolejną sesję pływania z mantami…
Ekwador – prawdziwy Warszawiak w środku dżungli
W Ekwadorze, podczas trekkingu wokół powulkanicznej laguny po środku niczego, kiedy my akurat schodziliśmy z wzniesienia, w przeciwnym kierunku wspinali się pod górę przysadziści Ekwadorczycy. Sapali, prychali, narzekali – z pewnością brak formy dawał im popalić na stromym podejściu w 35-stopniowym upale. Uparłem się, żeby Marta powiedziała im po hiszpańsku, że do końca już niedługo i że wkrótce czeka ich koniec męczarni. Marta z kolei nie chciała ich zaczepiać. Kiedy tak się spieraliśmy o to, czy ich zagadywać czy nie, usłyszeliśmy serdeczne „dzień dobry!”. Myśleliśmy, że mamy jakieś omamy, w końcu ciężko byłoby spotkać Polaka w tych zagubionych ostępach. A jednak, głos powtórzył „Dzień dobry! Umberto jestem!”. Oczy niemalże wypadły nam z orbit – ten Ekwadorczyk świetnie mówił po polsku, a na końcu każdego zdania rzucał swojskie przekleństwo – „Na Targówku mieszkałem 10 lat, KURDE!”. Pogadaliśmy chwilę o życiu, Polsce, Ekwadorze, po czym Umberto oddalił się klnąc na upał już po hiszpańsku.
I tak oto w dziewiczych okolicznościach natury poznaliśmy polskiego Ekwadorczyka, kurde! :)
Oto spotkany w Ekwadorze Umberto – nasz nowy przyjaciel świetnie mówiący po polsku!
Filipiny – Ratunku! Nie umiemy wyjść z wody!
Czy można zrobić coś aż tak głupiego, żeby potem wstydzić się tego opowiadać? Z pewnością! My też mamy na koncie takie sytuacje, ale co tam – podzielimy się jedną z nich. Podczas pobytu na filipińskiej wyspie Mindoro, aż przez kilka dni mieliśmy okazję podziwiać podwodny świat podczas snurkowania oraz naszego pierwszego w życiu nurkowania. Widzieliśmy żółwie morskie, płaszczki i tysiące kolorowych rybek. Wszystko byłoby pięknie, gdybyśmy wzięli pod uwagę szczegół w postaci tysięcy kłujących koralowców, przypływów i odpływów i powiązali to wszystko ze sobą.
Zachody słońca na Mindoro lepiej jest oglądać z lądu
Pewnego razu byliśmy tak zafascynowani tym, co widzimy pod powierzchnią wody, że nasza sesja snurkowania delikatnie mówiąc przedłużyła się nieco. Z wody postanowiliśmy wyjść około godziny 17:00, kiedy to w najlepsze trwał właśnie odpływ. Plaża znacznie się powiększyła, a woda odkryła długie na kilkadziesiąt metrów połacie kłującej odmiany wodorostów. Przejście przez to pole było rzeczą praktycznie niemożliwą – szczególnie na bosaka, bo oczywiście nie mieliśmy butów do wody… No czego myśmy tam nie wyczyniali… szliśmy na palcach, piętach, próbowaliśmy podpływać w głębokiej po kolana wodzie, wreszcie wychodziliśmy na czworaka… Na szczęście na plaży nie było tłumów, ale Ci, którzy nas widzieli z pewnością mieli niezły ubaw z dwójki głupków wychodzących z wody na oddaloną nieco plażę przez dobre pół godziny! Oczywiście cali byliśmy poobcierani i pokłuci, ale nie zniechęciło to nas do dalszego zachłannego podziwiania morskiej fauny i flory :)
Ekwador – chrzest świnką morską i małe co nieco na odwagę
Na festiwal Mama Negra w Ekwadorze trafiliśmy idealnie. Akurat w ten weekend, w mieście Latacunga odbywała się doroczna fiesta. W wielkim skrócie: przez ulice miasta przechodzi olbrzymia procesja, której celem jest “wymodlenie” pobłażliwości u położonego nieopodal wulkanu Cotopaxi. Historia zna niestety przypadki zniszczenia miasta przez wybuchy tego groźnego olbrzyma, więc mieszkańcy próbują wybłagać go o spokój.
Procesja ciągnie się kilometrami. Składa się ona z około stu zespołów złożonych z: tancerzy, orkiestry, przebranych postaci i przede wszystkim – osoby niosącej olbrzymiego, rozpłatanego prosiaka, “przystrojonego” kilkunastoma butelkami whisky, paczkami papierosów i pieczonymi kurczakami. Czy możecie to sobie jakoś wyobrazić?
Marta wśrod barwnych uczestników procesji cieszyłą się sporą popularnością :)
W każdym zespole prym wiodą nader aktywni młodzieńcy, których zadaniem jest:
- ceremonialne “ochrzczenie” wybranych gapiów drewnianymi „rogami” i żywą świnką morską (biedactwa!)
- wyśmianie napotkanych osób uszczypliwymi wierszykami
- obdarowanie dzieci słodyczami i łakociami
- napojenie niektórych uczestników fiesty samodzielnie wyprodukowanym alkoholem, czyli bimbrem
Oczywiście znajdujące się w tłumie białe twarze są bardzo często “celem” wybieranym przez owych mężczyzn. W bardzo przyjazny, żartobliwy i serdeczny sposób “chrzczą”, karmią i wlewają oni alkohol w dzioby komu tylko popadnie. Oczywiście dostało się i nam. Takie procesje wychodzące zresztą prosto z kościoła to my rozumiemy!
W ramach właśnie tych sesji „chrzczono” nas świnką morską – pierwsza taka sytuacja była totalnym zdziwieniem. Zdarzało nam się też zostać złapanym za dziób (dosłownie!) gdzieś na ulicy i pojonym na siłę alkoholem. Mimo kuriozalności całej tej szalonej parady, było naprawdę zabawnie :)
Wietnam – Party hard!
Lubicie wesela? To zależy, prawda? Czasem można trafić na świetną imprezę i bawić się do białego rana. Innym razem jest to nudna uroczystość, na której goście próbują niepostrzeżenie ulotnić się jak najszybciej do domu. Wesele, na które zostaliśmy zaproszeni w Wietnamie, zdecydowanie należało do tej pierwszej grupy. Dlaczego?
Był bodajże wtorek, kiedy kompletnie pijani goście weselni kontynuowali swoją posiadówkę. Mimo tego, że nie było w tej chwili Państwa młodych, grupa dobrze wstawionych mężczyzn ochoczo popijała wysokoprocentowy alkohol lokalnym piwem :) Muzyka (nazwalibyśmy to viet-techno) dudniła wniebogłosy, a przez przekazywany z ręki do ręki mikrofon co raz darł się ktoś próbujący śpiewać karakoe. Istna masakra.
Trzeba przyznać, że zawartość stołów na weselu byłą dosyć osobliwa. Alkoholu w każdym razie nie brakowało…
Musieliśmy wejść do środka. Właściwie to zostaliśmy wciągnięci do sporego rozmiaru namiotu praktycznie siłą :) Od razu wiedzieliśmy, że będziemy musieli zjeść, wypić, ale i co gorsza – tańczyć z wujkami i braćmi panny młodej. Tak też było – mimo tego, że w namiocie spędziliśmy nie więcej niż 20 minut, musieliśmy dość dobrze zapoznać się z biesiadnikami, jeść im dosłownie z ręki, wypić lokalne whisky i zapić je piwem, a później powyginać się w rytmie techno-karaoke. W naszych strojach (spodnie trekkingowe i polary) niezbyt dobrze wpasowaliśmy się w weselny klimat, ale ugoszczono nas po królewsku. Co ciekawe, nawaleni panowie bardziej byli zainteresowani tańcami ze mną, niż z Martą – musiałem wtórować im w szalonych podskokach na drewnianej scenie, a wujki i dziadkowie kazali mi robić sobie z nimi zdjęcia – oczywiście w objęciach! Było to doświadczenie co najmniej osobliwe, a wietnamskie tańce i śpiewy zapamiętamy na długo :)
Chile – główni podejrzani: pomidor i banan
Czy za przewożenie pewnych rzeczy przez granicę można zostać aresztowanym lub zapłacić wysoką karę? Jak najbardziej. Ale czy można dostać taką grzywnę za przewiezienie przez granicę dwóch owoców? Jeśli jest to granica z Chile, to zdecydowanie tak!
Granicę pomiędzy Argentyną a Chile przekraczaliśmy kilkukrotnie, a widoki czasem były nieziemskie
Wwożenie roślin do Chile jest surowo zabronione i jeśli nie zutulizuje się odpowiednio owoców, nasion czy warzyw przed przekraczaniem granicy, można dostać wysoką karę – nawet 100$! Sami byliśmy świadkami sytuacji, w których niczego nie świadomym osobom dawano pouczenia, a nawet wspominano coś o konieczności zapłacenia kary. I wtedy zazwyczaj doznawaliśmy olśnienia – „Kurczę, mam w plecaku pomidora!”. „A ja banana i jabłko!”. Szkoda było nam wyrzucać zdrowe przekąski zakupione na drogę, więc często stojąc w kolejce do kontroli paszportowej zapychaliśmy buzie i, głodni czy też nie, wcinaliśmy je na wyścigi, czując się głupolami na miarę Jasia Fasoli. Do Chile wjeżdżaliśmy aż cztery razy i na każdym z przejść granicznych mieliśmy podobne sytuacje. Bo w końcu łatwo zapomnieć, że pomidor albo jabłko mogą być traktowane niczym kokaina przemycana w skarpecie :P
Indonezja – Halo, tu policja! Podejdźcie no tutaj!
W Indonezji trafiliśmy na najmilszych ludzi pod słońcem. Ich pogoda ducha, pozytywne nastawienie do przybyszów zza granicy, oraz chęć pomocy ujęły nas już po kilku dniach pobytu w tym pięknym kraju. Inaczej jednak było na sam koniec, kiedy to na wyspie Lombok, szukając przystanku busa, chcieliśmy przejść przez dość ruchliwą ulicę. Przynajmniej tak się nam przez chwilę wydawało.
My – obładowani plecakami, spoceni, zmęczeni długą podróżą. Na ulicy – gwar, samochody i motocykle, harmider i ruch. Po drugiej stronie ulicy – coś jakby przystanek i dwóch policjantów, których chciałem poprosić o pomoc. Nie musiałem jednak nawet wysilać się zbyt wiele, bo gdy tylko nas zobaczyli, od razu zaczęli wymachiwać rękami i wołać, abyśmy podeszli. Pierwsze myśli były oczywiste: przechodzimy w niedozwolonym miejscu / nie zauważyliśmy czerwonego światła / chcą nam wlepić mandat za lawirowanie pomiędzy motocyklami na ruchliwej ulicy. Uciec nie mogliśmy, więc grzecznie podeszliśmy, spodziewając się najgorszego. Przepraszającym tonem wytłumaczyliśmy, że szukamy przystanku busów jadących w stronę południa wyspy. Nie możemy nic znaleźć, a w olbrzymim ruchu nikt nie potrafi udzielić nam jakiejkolwiek informacji.
Policjanci uśmiechnęli się i popatrzyli na siebie z delikatnym uśmiechem i łamaną angielszczyną jeden z nich wykrztusił siebie z wyraźnym zadowoleniem: “we want a selfie with you, ok?” – po czym sięgnął do kieszeni po telefon i bez chwili zastanowienia zrobił to:
Tak właśnie wygląda zatrzymanie przez policję w Indonezji. Oczywiście panowie powiedzieli nam też, gdzie odjeżdża busik do Kuty Lombok :)
To tylko niektóre z zabawnych scenek z naszej wyprawy. Nie sposób opowiedzieć ich wszystkich, nie wszystkie też brzmią teraz tak śmiesznie, jak miało to miejsce w rzeczywistości – mamy nadzieję, że nie uznacie nas za mistrzów sucharów :-) Te i inne sytuacje stanowią olbrzymią część wspomnień z naszych wojaży i wiecie co? Uważamy, że nie tylko miejsca i widoki stanowią ważny element każdego wyjazdu. To także codzienne sytuacje sprawiają, że obraz danego kraju staje się pełniejszy i o wiele ciekawszy. Wyjeżdżając do hoteli z basenem na wczasy typu ‘All Inclusive’ możecie praktycznie zapomnieć o takich historiach. Dlatego zachęcamy Was – nie bójcie się i jedźcie w świat sami! Zawsze z uśmiechem przyklejonym do buzi!