Szczerze mówiąc to dość długo zastanawialiśmy się, czy w ogóle pisać ten post. O Bagan na wielu innych blogach zostało powiedziane już naprawdę dużo, a każdy, kto je odwiedził, rozpisuje się nad jego pięknem i magicznym widokami. Stwierdziliśmy jednak, że nie można pominąć Bagan. TEGO Bagan. Największej atrakcji turystycznej kraju, którą możecie znaleźć jako pierwszy wynik w Google po wpisaniu słowa „Birma”. Dostaniecie wtedy całe mnóstwo pięknych zdjęć, ukazujących przepiękną krainę, pełną niesamowitych, roztaczających się po horyzont świątyń. A najlepiej wygląda to wszystko w trakcie zachodu słońca i z kilkoma unoszącymi się wysoko balonami. A jak jest naprawdę?
Bagan było kolejnym ważnym punktem naszej wyprawy. Po niezbyt ekscytujących wrażeniach z południa, byliśmy już po super wizycie i trekkingu nad jeziorem Inle. Właściwie, to do autobusu wsiedliśmy dosłownie w kilka godzin do powrocie z tej dwudniowej wyprawy. Nieco zmęczeni, ale też z wielkimi nadziejami, zasiedliśmy w fotelach nocnego autobusu, w którym na podwieszonym wysoko telewizorze rozpoczynała się właśnie najnowsza ekranizacja „King Konga”. Dla spokoju sprawdziliśmy tylko, czy klimatyzacja jest już włączona na 110% i tym samym czy można już zapomineć o śnie tej nocy, czy może nie będzie aż tak źle. Niestety, hardkorowe warunki nocnych podróży w Birmie to standard (poprzednio w środku nocy kierowca wraz ze swoim kolega śpiewali piosenki i klaskali w rytm lokalnej muzyki!!). Gdy tylko zarzuciliśmy na siebie polar i oparśmy głowy, bus podjechał na kolejny przystanek, a do środka wpadło dwóch znajomo wyglądających mężczyzn. Chwila… Czy to nie… Mikele i Tito, z którymi poznaliśmy się, siedząc na tarasie guesthousa w Kinpun, tuż obok Golden Rock?! Po raz kolejny stwierdzamy: świat jest mały, a z osobami raz spotkanymi w podróży, można potem jeszcze nie raz skrzyżować wspólne drogi!
U celu naszej podróży, podobnie jak i nasi koledzy, oczywiście nie mieliśmy żadnej rezerwacji pokoju – ten szczegół zamierzaliśmy załatwić tuż po przyjeździe na miejsce, czyli… No właśnie… Do wyboru były dwie oddalone o jakieś kilka km od siebie miejscowości: Old Bagan i Nyaung-U. Trochę w ciemno, a trochę na podstawie tego, co przeczytaliśmy i usłyszeliśmy wcześniej, wybraliśmy to drugie i – jak się później okazało – był to strzał w dziesiątkę.
Do Bagan autobus dotarł około godziny 4 nad ranem… Cudownie! Oczywiście przystanek znajdował się na małym węźle komunikacyjnym pośrodku niczego. Nie było tam zupełnie nic, oprócz dwóch czy trzech autobusów, kilku taksówek i – z racji godziny – dosyć małej grupy taksówkarzy, którzy zawiozą Cię „do najlepszego hotelu w mieście” :) Mieliśmy dość dobrą pozycję negocjacyjną (jak również brak alternatywy…) i po krótkim targowaniu, ja, Mikele, Tito i jeszcze jeden, przypadkowy backpacker wpakowaliśmy się do auta. Ale ale… A gdzie miejsce dla Marty? Znajdzie się! Na moich kolanach na siedzeniu pasażera! W tym kraju nie ma z tym żadnego problemu, jeździć można jak się chce ;) Po pokonaniu kilku kilometrów i odwiedzeniu budki strażnika (wymagany bilet wstępu do strefy archeologicznej: 20 USD/EUR) dotarliśmy w końcu do Nyaung-U, w którym rozdzieliliśmy się z naszymi współtowarzyszami i dość szybko znaleźliśmy całkiem niezły pokój w rozsądnej cenie. O wschodzie słońca w głowie mieliśmy tylko jedną myśl: „spać!”.
Nie lubimy tracić czasu w podróży, dlatego dzień zaczęliśmy śniadaniem już około 9 rano. Zwiedziliśmy szybko najbliższą okolicę i sprawdziliśmy, gdzie najlepiej będzie zjeść coś na obiad. Tym miejscem okazał się oczywiście (jak zawsze) lokalny bar, pełen siedzących w środku mężczyzn, standardowo – żujących betel, pijących whisky i oglądających jakiś hollywoodzki film. Obowiązkowym elementem wyposażenia takiego lokalu jest całe mnóstwo malutkich, plastikowych krzesełek, stojących na zewnątrz i czekających na nowych gości. Jedzenie i picie przy meblach dla lalek nikomu tutaj nie przeszkadza! Przy okazji słowo o betelu – jest to najczęściej spotykana używka w Birmie – mężczyźni żują specjalną mieszankę orzecha betelu i kilku innych składników owiniętych w liść praktycznie na każdym kroku. Dosłownie co 50m istnieje tu mała budka, w której przygotowuje się kolejne porcje tego specyfiku. Wszystko to dlatego, że jest on silnie uzależniający, co widać także po dużych brakach w uzębieniu większości spożywających go osób… Jeśli dodamy do tego właściwości rakotwórcze domyślicie się już sami, dlaczego średnia wieku w Birmie wynosi ok. 30 lat mniej, niż w Europie. Ale do rzeczy!
Najlepszym sposobem poruszania się po Bagan jest rower, lub moto rower. Koszt wypożyczenia tego pierwszego to ok. 1500 kyatów (4,5zł) dziennie. Wszystko dlatego, że świątynie rozsiane są na powierzchni kilku ładnych kilometrów kwadratowych i zwiedzenie ich „z buta” nie wchodzi w rachubę. Pomimo upału, tuż po południu wsiedliśmy więc na nasze rowery i pojechaliśmy w stronę serca Bagan, aby zwiedzić przynajmniej część świątyń i zobaczyć słynny zachód słońca „jak z obrazka”. Trzeba przyznać, że nasze pierwsze odczucia były mieszane: faktem jest, że cały teren Bagan robi spore wrażenie, lecz naszym zdaniem jest on trochę monotonny i po zobaczeniu 5 świątyń, każda kolejna zaczyna wyglądać dokładnie tak samo, jak poprzednia. Około godziny przed zachodem słońca zajęliśmy strategiczne miejsce na pagodzie (świątyni) Bulethi, spodziewając się sporych tłumów na szczycie. Polecamy – jeśli ktoś wybiera się w tamtą okolicę, to z czystym sumieniem uważamy, że jest to jedna z lepszych miejscówek na zobaczenie zachodu. Komentować go nie będziemy, zobaczcie sami:
Oczywiście wieczór musiał się zakończyć z Mikele i Tito: widać przyciągamy się jak magnesy. Przyjechali oni zobaczyć zachód na tej samej pagodzie, co i my! Trzeba mieć niezłego farta, żeby spotkać się po raz trzeci, tym razem na jednej z setek buddyjskich świątyń. Pierwszy z nich, obserwując zachód, zapytany przeze mnie jak mu się podoba stwierdził: „No cóż… Pagody, pagody, wszędzie pagody! Dobrze, że pojutrze jadę na plażę!”. Podzielamy zdanie Włocha – całość super, ale co za dużo, to niezdrowo :) Mimo tego wieczór uznaliśmy za udany i już przyszliśmy sobie zęby przed kolejnym dniem.
A kolejny dzień, w którym zresztą Marta obchodziła swoje urodziny, chcieliśmy wykorzystać jeszcze lepiej. We znaki dawał się jednak upał i delikatna mgiełka sprawiająca, że samo patrzenie na świat sprawiało trudność… Tego dnia także zjechaliśmy sporo rowerem, odwiedzając kolejno kilka największych świątyń, będących jednocześnie najpopularniejszymi atrakcjami całego kompleksu. Większość z nich, jest niestety w kiepskiej kondycji… O ile z zewnątrz dodaje im to swego rodzaju uroku o tyle od wewnątrz, często woła o pomstę do nieba. Każda ze świątyń może być odwiedzona tylko i wyłącznie bez butów (te zostawia się przed wejściem). Chodzenie po ostrych i brudnych posadzkach nie należy do najprzyjemniejszych szczególnie, gdy kolejne miejsce wygląda do złudzenia podobnie, jak poprzednio. Do tego zmęczenie i piaszczyste drogi przemierzane rowerem także nie sprawiały, że zwiedzanie było tak dużą frajdą. Bagan to w naszym odczuciu to dość dziwny miks piękna i brzydoty. Zdecydowanie zrozumiemy tych, którzy będą wychwalać to miejsce i polecać każdemu żądnemu wrażeń podróżnikowi. Faktycznie: widok większości świątyń robi wrażenie, szczególnie z góry. Sama świadomość, że zostały one zbudowane około tysiąca (!) lat wcześniej sprawia, że czuliśmy się trochę jak cofnięci w czasie. Pamiętajmy, że pagod jest naprawdę dużo, a ich widok rozciąga się praktycznie po horyzont. Ilość pracy, która została włożona w ich zbudowanie, ciężko jest sobie nawet wyobrazić.
Z drugiej strony na nas Bagan zrobił mniejsze wrażenie, niż się tego spodziewaliśmy. A może oczekiwania były za wysokie? Hordy turystów, kiepski stan świątyń i po jakimś czasie nieco nudnawe widoki sprawiły, że myślami wracaliśmy ukradkiem do pięknego Inle Lake sprzed kilku dni. Zobaczcie i oceńcie sami – na kilku zdjęciach w naszej galerii widać wycinek tego, co zwiedziliśmy. Jak prawie zawsze, nie oddają one jednak rzeczywistości w 100%.
Wniosek? Może warto ocenić to miejsce samodzielnie i zobaczyć ten starożytny kompleks na własne oczy?