W tym wpisie przeczytacie o miejscu, które naprawdę podbiło nasze serca i rozpoczęło naszą miłość do Birmy. Mowa o Inle Lake, czyli malowniczym jeziorze położonym w centrum kraju, a znanym nam wcześniej przede wszystkim tylko z pięknych zdjęć, które możecie znaleźć w Internecie. Praktycznie co drugie z nich przedstawia lokalnego rybaka, wiosłującego przy pomocy jednej nogi (!), co jest charakterystyczne dla mieszkańców tego jeziora. Tak, tak – mieszkańców, bo Inle lake to także kilkanaście wsi położonych na obrzeżach akwenu i całkiem spora grupa ludzi żyjących tylko dzięki niemu.
Ale po kolei: nad Inle Lake dotarliśmy bardzo wczesnym rankiem lub – jak kto woli – późną nocą. Autobus, którym jechaliśmy z Bago, zatrzymał się w okolicy Nyaung Shwe, czyli miasteczka położonego nad jeziorem, o 4:30. Praktycznie od razu czuć było inny klimat tego miejsca. Przede wszystkim chodzi mi o temperaturę, która w środku nocy oscylowała w okolicach 10 stopni. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że do hotelu mamy około 13 km, a pomoc pierwszego lepszego „taksówkarza” będzie nas kosztowała 8000 kyatów, postanowiliśmy przysiąść się do kilku osób w przydrożnym barze i… wypić z nimi herbatę ;)
Po kilku w minutach w dość specyficznym, ale bardzo miłym towarzystwie (obowiązujące nakrycie głowy to czapki zimowe z wielkimi pomponami – hit sezonu) stwierdziliśmy, że czas najwyższy udać się do miasteczka i odpocząć przynajmniej kilka chwil. Dlatego też zostawiłem Martę i postanowiłem znaleźć jakiś transport. Całość nie trwała dłużej niż 3 minuty… Tuż za zakrętem znajdował się kolejny „bar”, w którym siedziało około 20 osób zmierzających w kierunku Nyaung Shwe. Najwyraźniej ruszali oni na lokalny targ. Komunikacja z właścicielem pojazdu nie należała do najłatwiejszych, ale nie było też wielkiego problemu. Po chwili uzgodniłem z nim, że za transport dwóch osób na „pace” jego ciężarówki skasuje nas na całe trzy tysiące kyatów, a więc trzy razy taniej i do tego wśród lokalsów. To lubimy!
Wjazd na teren Inle Lake kosztuje każdego turystę 10 dolarów lub 10 euro. Trzeba je zapłacić na rogatkach miasta, na których zatrzymywane są wszelkie pojazdy wjeżdżające w stronę jeziora. Większość, jeżeli nie wszystkie pieniądze, trafiają w ręce rządu, który do niedawna był jeszcze juntą wojskową i nie warto go wspierać. Dlatego też pod osłoną nocy, schowani pomiędzy kupą kobiet w wielkich czapkach a workami z ryżem, uniknęliśmy płacenia 20 dolarów haraczu podczas pierwszej, jak i drugiej kontroli! :) Radość z przejażdżki zarówno z naszej strony, jak i osób z nami podróżujących była olbrzymia, a ciepłe i miłe spojrzenia jakich doświadczyliśmy sprawiły, że była to jedna jedna z najfajniejszych wycieczek w trakcie naszego pobytu nad samym jeziorem. Właśnie takie chwile lubimy najbardziej i takie też chwile będziemy wspominać najdłużej. Jak się możecie domyśleć, nikt z całego samochodu nie mówił po angielsku, ale radość można przekazać także w inny sposób! Głośne pożegnanie i chichoty na koniec i idziemy do hotelu, gdzie czekał na nas wyjątkowo jak na birmańskie warunki wygodny pokój.
Krótka drzemka i obudziły nas pierwsze promienie słońca. Około 8:00 stwierdziliśmy, że nie zamierzamy tracić całego dnia i wcale nie jesteśmy aż tak bardzo zmęczeni! Pełni ekscytacji, mimo małego głodu, poszliśmy w stronę portu, gdzie zamierzaliśmy zarezerwować największą atrakcję tego wyjazdu – całodniowy rejs (moto)łódką. Oczywiście po drodze zaczepiło nas kilkunastu różnych właścicieli motorówek, oferujących nam swoje usługi Jak się później okazało warto było poświęcić 3 minuty więcej i znaleźć osobę oferującą najlepszą ofertę w najlepszej cenie. Do tego dostaliśmy „w pakiecie” dwójkę przemiłych współtowarzyszy, którymi byli mieszkający w Berlinie Litwin oraz Greczynka.
Z tego wszystkiego wylądowaliśmy w łodzi już po kilku minutach, zapominając nawet o jedzeniu śniadania… Pierwsze widoki oszołomiły nas tak bardzo, że ciężko było wydusić z siebie choćby słowo. Przepiękna okolica rozpościerająca się dokoła była po prostu nie do opisania, a poranne mgły unoszące się wokół jeziora sprawiały, że atmosfera i klimat były niesamowite! Od razu wiedzieliśmy, że ten dzień będzie wspaniały. Dokoła inne łodzie, zmierzające w stronę jeziora, a na horyzoncie… Czyżby?? Tak! To pierwsi rybacy pływający w ten specyficzny sposób, za pomocą wiosła trzymanego nogą! Czy mogło nam się przytrafić coś lepszego? Tego dnia, zdecydowanie nie! Dopiero po chwili znaliśmy sobie sprawę, że 4 godziny wcześniej wysiadaliśmy z autobusu pośrodku niczego, dokoła zima (no, tutejsza zima…), ciemność i brak czegokolwiek w zasięgu wzroku. Gdy już to sobie uświadomiliśmy musieliśmy w końcu zjeść! ;) A zrobiliśmy to w całkiem miłej restauracyjce, stojącej na palach, na brzegu jeziora Inle!
Jak się później okazało wszystko to było jedynie preludium do pełnego wrażeń dnia! Ciężko jest opisać to, co widzieliśmy i w jakiej kolejności… Natomiast powiemy wam tylko, że odbyć wycieczkę łódką po jeziorze Inle jest naprawdę warto! Zobaczyć można między innymi piękne świątynie, co najmniej kilka sklepów prezentujących lokalne wyroby lub też pełen ludzi, lokalny targ, znajdujący się na drugim końcu jeziora. Całość przejażdżki zajęła nam dobre kilka godzin, a do miasteczka wracaliśmy podczas zachodu słońca, czyli około godziny 17:00!
Warto dodać słówko o sklepach, o których wspomniałem wcześniej. Niestety – tak jak wszędzie – także na jeziorze Inle, panuje bardzo turystyczna atmosfera. Większość rzeczy, które obejrzeć można jako rzekomo lokalne i prawdziwe, okazują się być jedynie atrakcją zbudowaną specjalnie dla turystów. Każdy sternik za samo przywiezienie „świeżego mięsa” dostaje sowite wynagrodzenie… na szczęście da się go „przekonać” do omijania takich miejsc. Jakby tego było mało, mieliśmy do czynienia także z ludzkim zoo. Niestety tzw. kobiety z długimi szyjami, należące do jednego z plemion, a pracujące na jeziorze, były jedynie atrakcją turystyczną i mieliśmy wrażenie, że niekoniecznie chciały się znajdować właśnie tam, gdzie były. Jak widać, pieniądze i turystyka ponad wszystko. Szkoda.
Warto też wspomnieć o samym Parku Narodowym, który znajduje się na terenie jeziora. Otóż nietrudno było zauważyć, że ilość spalin wydzielanych przez łodzie, przedzierające się utartymi szlakami, przyprawia (dosłownie) o zawrót głowy. Niestety w Birmie, w przeciwieństwie do innych krajów (w tym Polski) zwrot „Park Narodowy” odnosi się tylko i wyłącznie do pewnego miejsca, natomiast nie zawiera w sobie pojęć związanych z ochroną środowiska… Ponownie przykro…
Mimo tej łyżki dziegciu na koniec uważamy, że dzień spędzony na jeziorze Inle jest naprawdę warty polecenia! Piękna przyroda, możliwość obcowania z naturą oraz przede wszystkim cudowne widoki rozpościerające się z łodzi to rzeczy, których nie zapomnimy szybko. Nawet potencjalnie nudna tzw. „świątynia skaczących kotów” okazała się przepięknym budynkiem z niesamowitym klimatem w środku, zobaczcie zresztą sami :)
Na koniec zapraszamy was do obejrzenia małej galerii zdjęć z naszego pobytu nad jeziorem Inle. Pozdrawiamy też sympatyczną parę z Polski: Dorotę i Grześka, których spotkaliśmy tam aż trzykrotnie :)