Nasza wyprawa do północnej części Birmy zakładała odwiedzenie dwóch miejsc, o których przeczytać możecie w większości przewodników (przyznajemy, my też tak zrobiliśmy ;)). Pierwszym z nich jest opisane wcześniej przez Martę nieco senne, kolonialne miasteczko Pyin Oo Lwin. Drugie, które poznacie w dalszej części tekstu, to Hsipaw – miejsce wypadowe na jedno lub kilkudniowe, górskie trekkingi. Postaram się przybliżyć co najmniej kilka powodów, dla których warto odwiedzić Hsipaw mimo, że nie należy ono do najpopularniejszych atrakcji turystycznych Mjanmy.
Nasz pobyt w Birmie był podporządkowany terminom związanym z lotem do Wietnamu, toteż wiedzieliśmy, że na żaden trekking w Hsipaw raczej pójść już nam się nie uda. Mieliśmy też po prostu ochotę na złapanie odrobiny oddechu, co zresztą skuteczne umożliwiła nam birmańska kolej. Pociąg wlecze się jak żółw, pokonując kolejne kilometry tak wolno, że spokojnie dałoby się truchtać przy jadącym i podskakującym składzie. W sam raz na odpoczynek, nadrobienie czytelniczych zaległości, czy… sen!
Cel naszej podróży to mała mieścina, znana znana z niesamowitej trasy kolejowej, która do niej prowadzi. Dzięki kilkugodzinnej, leniwej jeździe pociągiem można przekonać się, jak wygląda prawdziwa, położona z dala od turystycznych szlaków, birmańska wieś. Tory kolejowe są tak powykręcane, że szczerze dziwiliśmy się, widząc wjeżdżający na stację w Pyin Oo Lwin pociąg. Ilości podskoków podczas jazdy, gdy nawet moje, nie tak lekkie ciało, w całości unosiło się w powietrzu, na pewno nie da się policzyć na palcach obu rąk. W pociągu gwarno i bardzo tłoczno. Ludzie poupychani na drewnianych siedzeniach, ale nikt nie jedzie z pustymi rękoma! Kosze pełne warzyw, owoców, miski z jedzeniem dla podróżujących czy nawet zwierzęta hodowlane to typowy wygląd wnętrza. Pomiędzy siedzeniami co jakiś czas przemyka sprzedawca lub sprzedawczyni jedzenia – od rozmaitych przekąsek po makaron (noodle) zapakowany w foliowe torebki. Pięknie! Dla kontrastu: wagon pierwszej klasy (upper class) – same białe twarze, dość wygodnie rozłożone na ponumerowanych miejscach ze sporą ilością przestrzeni dokoła. Jednak zasady są jednakowe i obowiązujące każdego – podczas jazdy skaczą wszyscy! Hop hop hop!
To jednak tylko połowa tego, co czekało nas na trasie! Potężna dawka adrenaliny przeznaczona jest dla każdego, kto wyjrzy przez okno na stacji Goteik, znajdującej się dosłownie jakieś 100m od niesamowitego wiaduktu kolejowego o tej samej nazwie. Wybudowany w 1900 roku był swego czasu największym mostem kolejowym na świecie. Jego konstrukcja zajęła ówcześnie rządzącym Brytyjczykom jedynie rok, a wszystkie części zostały przetransportowane ze Stanów Zjednoczonych. Nawet dziś, ciężko jest w to uwierzyć! Jedna, licząca 689m nitka torów sprawia, że serce zaczyna bić mocniej, a każde spojrzenie w przepaść poniżej powoduje zawrót głowy. Wesołe miasteczko się chowa, jedziemy! Pociąg jedzie bardzo, ale to bardzo wolno, słychać tylko skrzypienie szyn. Co odważniejsi wyglądają przez okno w dół, znudzeni lokalsi obserwują tyko przepiękną panoramę okolicy. Ciężko mi przypomnieć sobie, ile trwa przejazd składu – byłem zbyt zaaferowany tym, co dzieje się dokoła. Wydaje mi się jednak, że trwa on od 3-5 minut, więc wcale nie tak mało! Kończąc wątek kolejowy powiem jeszcze, ile zajmuje pokonanie trasy ze startu do mety tego dnia (139 km). Otóż całość zajmuje w Birmie ok. 7 godzin!
Znalezienie noclegu w miasteczku jest banalnie proste. Pierwsi „naganiacze” oferują swoje usługi jeszcze w pociągu, a kolejna ich porcja czeka na kilkunastoosobową grupę nowo przybyłych turystów przy zejściu na peron. Same Hsipaw wczesnym popołudniem z tętniącym życiem miastem ma wspólnego tyle, co nic. Na głównej ulicy, dumnie nazywanej autostradą, ciągnie się niewielki sznurek pojazdów (głównie ciężarówek). W położonym nieco dalej „centrum” trwa spokojne i niespieszne życie, a knajpy czekają na ostatnich, wieczornych klientów, by około 21:00 definitywnie zakończyć dzień. Popołudnie to jednak świetny i z całą pewnością wystarczający czas na poznanie topografii miasta, co zresztą było naszym głównym zajęciem tuż po przyjedzie do celu.
W Hsipaw, dzięki bliskości z Chinami, osiedliło się wielu mieszkańców Państwa Środka. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie sprytny, używany przez nich sposób na podniesienie rozpoznawalności swoich biznesów. Zamiast przedstawiać się prawdziwym, obco brzmiącym nazwiskiem, w mieście spotkać możemy np. „pana jedzenie” – Mr. Food (jedna z najlepszych knajpek, polecana także przez przewodniki – wg. nas przeciętna), „pana szejka” – Mr. Shake (pyszne koktajle owocowe!) czy „pana książkę” – Mr. Book (prywatna biblioteka). Gdy będziecie w Hsipaw, zapewne traficie także na „panią łódkę” – Mrs. Boat Boat, która pomoże zorganizować trekking, dobrze nakarmi, lub… zorganizuje wycieczkę po rzece! ;)
Po wieczornym posiłku i spacerze, postanowiliśmy położyć się wcześniej. Następnego dnia mieliśmy bowiem w planie wizytę na lokalnym targu, który raz w tygodniu ściąga tłumy mieszkańców okolicznych wiosek, w tym należących do mniejszości etnicznych prowincji Shan. Ubierają się oni w charakterystyczne tylko dla siebie stroje, które udało nam się popatrzeć w Birmie już wcześniej. A dlaczego warto rozpocząć dzień trochę wcześniej niż zwykle? Otóż targowisko w Hsipaw najlepiej odwiedzić pomiędzy 2:00 a 6:00 nad ranem – później wszyscy rozjeżdżają się w swoją stronę! Jak się później okazało, ilość kupców handlujących tego dnia nie była jakoś wybitnie imponująca, ale sam klimat i produkty, które widzieliśmy sprawiły, że chętnie poszlibyśmy tam co najmniej jeszcze raz! Warzywa, owoce, rozcinane nożycami plastry kleistego ryżu, rozłożone na stołach świeże mięso i ryby… A to wszystko sprzedawane najczęściej bezpośrednio z ziemi i oświetlone małą, led-ową, zasilaną z akumulatora lampką, lub ogarkiem świecy (!). Taki widok i rozciągające się wokół zapachy stawiają na nogi nawet na długo przed wschodem słońca! Do tego oprócz nas na targu widzieliśmy tylko dwójkę innych turystów, co – przynajmniej dla nas – również jest mocną rekomendacją.
Tak jak wspominałem wcześniej, okolice Hsipaw to świetne miejsce na trekkingi, o których nie opowiemy tutaj ani słowem ;) Dzień w miasteczku postanowiliśmy bowiem przeznaczyć na zaszycie się w co mniejsze zakamarki uliczek, podpatrzenie życia zwykłych mieszkańców i zwiedzenie niewielu atrakcji miasta. Spośród nich warto wymienić pałac Shanów, czyli piękny, kolonialny, lecz nieco zaniedbany pałacyk, omawiany osobiście przez spadkobierczynię targanego historycznymi przeciwnościami rodu.
Od tego momentu czekało na nas już tylko Mandalay, do którego pojechaliśmy porannym autobusem i gdzie mieliśmy kilka ciekawych przygód, dużo spacerów i długą przejażdżkę rowerem do najdłuższego na świecie mostu tekowego. Telegraficzny skrót naszych ostatnich dni w Birmie obejrzycie w galeriach z Hsipaw i Mandalay właśnie.