Kiedy planowaliśmy trasę naszego birmańskiego etapu podroży, mieliśmy nadzieję, że mimo napiętego grafiku uda nam się zejść z najbardziej turystycznych ścieżek i zobaczymy miejsca, do których dociera stosunkowo mało turystów. Bardzo spodobała nam się koncepcja wypadu na północ Mjanmy, gdzie podziwiać można zadbane ogrody Pyin Oo Lwin oraz arcydzieło kolonialnej architektury – stalowy most Goteik.
Z osławionego i, naszym zdaniem, nieco przereklamowanego Bagan, ruszyliśmy więc do Pyin Oo Lwin, górskiego miasteczka znanego z upraw owoców oraz powstających z nich dżemów i win, a przede wszystkim z pięknych, zadbanych i ukwieconych ogrodów. Co ciekawe, miasto szczyci się kolonialną architekturą, której okazy nikną rozpierzchnięte po całym mieście wśród zwykłych azjatyckich budynków.
W bajkowych ogrodach mieliśmy okazję spędzić prawie całą sobotę i była to świetna okazja ku temu, żeby podejrzeć jak Birmańczycy spędzają wolny czas. Same ogrody zachwycają swoim wyjątkowo zadbanym, szczególnie jak na Birmę, obliczem. Przystrzyżone trawniki, kwietne rabatki, stawy, mostki i alejki uprawnych drzewek miały cieszyć oczy zasiedlających miasto kolonizatorów i uświadamiać lokalną ludność, że przyroda i jej okazy należy chronić, znać i szanować. Dziś, oprócz roli edukacyjnej, tereny parku stanowią przede wszystkim bazę wypadową z niedalekiego Mandalay – mają tu miejsce rodzinne pikniki, koncerty, a zielona trawka jest polem do gier i zabaw dla roześmianych dzieci.
Stan co niektórych odwiedzających wskazywał również na piknikowanie z użyciem napojów wyskokowych, na szczęście w racjonalnych ilościach. Nie widzieliśmy swojskich pijaczków zataczających się na tym terenie, a raczej podchmielonych na wesoło młodzieńców, podskakujących i grających na gitarach melodie znane ze światowych list przebojów. Tu dodam tylko, że muzyka jest ważnym elementem życia Birmańczyków. I choć czasem ich talenty muzyczne wskazują na bliski kontakt ich uszu ze słoniową stopą, oni niestrudzenie śpiewają, mruczą pod nosem i klaszczą, a ma to miejsce w najdziwniejszych miejscach – od autobusów, po publiczne toalety i hotelowe recepcje. Jeśli chodzi o repertuar, królują tu lokalne melodie, ale niezliczona ilość razy słyszeliśmy birmańskie wersje językowe zachodnich przebojów.
Obowiązkowym punktem wizyty w obiekcie takim, jak rzeczony park jest dla mieszkańców karmienie ryb, które ma przynosić szczęście. Miejscem idealnym ku temu jest tu uroczy mostek znajdujący się gdzieś w połowie dekoracyjnego stawu. Birma nie byłaby sobą gdyby zabrakło w parku pagody. No i oczywiście takowa znajduje się pośrodku stawu, a pielgrzymują do niej całe wycieczki wiernych.
Do większych atrakcji parku można także zaliczyć wydzieloną z każdej strony część, która zajmuje ogród dla ptaków. Można tam podziwiać dumne pawie, skaczące po gałęziach tukany, puchate, śnieżnobiałe gołębie, jaskrawe papużki i wielkie, krzyczące ptaszyska, których nazwy niestety nie znam. Miejsce byłoby ideałem, gdyby nie niska eko-świadomość odwiedzających, którzy często beztrosko wrzucają za barierki wszelkiej maści papiery, a nawet styropianowe pojemniki. Po co szukać kosza na śmieci? Lepiej pozbyć sie problemu od razu, w końcu wszyscy tak robią… Ech.
Świetną atrakcją w parku jest tez ogród orchidei – można tu podziwiać niezliczoną ilość ich gatunków. W ten storczykowy krajobraz wpisane jest muzeum motyli, z oszałamiająca ilością motylich i żuczych trucheł z całego świata, często ułożonych w wymyślne kompozycje. Spędziliśmy tam całkiem sporo czasu zachwycając się ogromnymi chrząszczami, bajecznie kolorowymi motylami i ćmami wielkości dłoni.
Zawodem związanym z wizytą w parku była piękna wieża widokowa, a właściwie brak możliwości jej zwiedzenia. Zapłaciliśmy za wstęp dość wysoka kwotę (równowartość 5 USD), przeszliśmy do wieży jakiś hektar, a na koniec okazało się, że ta jest w remoncie. Oczywiście przy wejściu nikt nas o tym fakcie nie poinformował, co wkurzyło nas nieco, gdyż mieliśmy wyjątkową chętkę na wspięcie się po jej krętych schodach i podziwianie panoramy okolicy.
Choć w Pyin Oo Lwin byliśmy zaledwie półtora dnia, z czego praktycznie cały jeden dzień spędziliśmy w parku, miasto zapisało się na dobre w naszej pamięci. Po pierwsze dobrą robotę zrobił wspaniały klimat i górskie powietrze. Po dusznym Bagan słoneczne, ale nie upalne dni, rześkie poranki oraz zimne wieczory i noce były przyjemną odmianą. Po drugie – do miasta ściąga wciąż niewielu turystów, co przekłada się na dość niskie ceny noclegów i posiłków w knajpach, ale także na mniej komercyjna atmosferę. Po trzecie, ciekawą odmianą była spora różnorodność kulturowa w mieście. Widać tu było pagody, ale też kościoły, meczety i świątynie hinduistyczne. Ich obecność oczywiście jest uzasadniona historycznie i wynika z zasiedlenia okolicy sporą ilością Hindusów rożnych wyznań, sprowadzonych tu do pracy przy budowie kolei. Ci z kolei wzbogacają miasto o nowe smaki, obecne między innymi w postaci ulicznych budek z indyjskimi przysmakami, zlokalizowanych przy tradycyjnym bazarze, na którym, jak wszędzie w Azji, można kupić wszystko – od świeżych warzyw i owoców, przez żywe zwierzęta, na przyborach kuchennych i ciuchach skończywszy. Jeśli chodzi o jedzenie, to oprócz wszechobecnych noodli serwowanych na tysiąc sposobów oraz kolejnej porcji ryżu z sosem za grosze, w mieście można pożywić się w iście zachodnim stylu, wybierając się do całkiem niezłego fast-foodu serwującego smaczne burgery lub skosztować prawdziwego indyjskiego curry z plackami naan. Piwoszy zadowolić może bar serwujący piwo… odmładzające! Tak, tak, lekko zielonkawe piwo zawiera magiczną spirulinę, czyli proszek z dobroczynnych morskich glonów. Ciekawe, smaczne i pożywne! Jak to piwo;-)
I jeszcze ciekawostka – to właśnie w Pyin Oo Lwin postanowiłam oddać się w ręce fryzjera!
[fb_embed_post href=”https://www.facebook.com/letsgetlostpl/posts/1499410167022254/” width=”650″/]
Ten dziwny tygielek, w którym harmonijnie gotują się rożne wpływy obecne na birmańskich ziemiach był kolejnym grosikiem dodanym do naszego skarbca doświadczeń w Mjanmie. Jako, że ludzie nie są tam przyzwyczajeni do masowej turystyki i tym samym nie traktują przybyszy jak świnki-skarbonki wypełnione dolarami, mogliśmy przyjrzeć się z bliska ich życiu w bardziej autentycznym wydaniu, ale tez rozbudzić ich ciekawość nami jako obcymi, a nie tylko naszymi pieniędzmi, które potencjalnie mogliśmy u nich wydać. Przykładem niech będą ceny: pysznego domowego ciasta kokosowego serwowanego w knajpie na śniadanie (100 kyatów= 0,3 PLN), jajko sadzone (200 kyatów) czy słodkiej bułki kupionej na targu przy dworcu (100 kyatów). Na szczęście mieszkańcy miasta jeszcze nie odkryli, ze turyści najczęściej łykają wszystko jak leci niczym głodne pelikany, nie patrząc na to czy ceny są kilkukrotnie zwiększone w stosunku do normalnych czy nie. W końcu dla Francuzów czy Amerykanów i tak jest tanio. Życzymy innym turystom odwiedzającym to miasto, aby jak najdłużej jego mieszkańcy pozostali nie tknięci pseudo-biznesowymi nawykami.
Uroczą kontynuacją udanych dni spędzonych w Pyin Oo Lwin była podróż jedną z najpiękniejszych tras kolejowych świata. Bo z Pyin Oo Lwin ruszyliśmy pociągiem do Hsipaw, przeprawiając się przez niesamowicie wysoki stalowy most Goteik. Ale o tym przeczytacie w następnym poście… ;-)