Jako niedoświadczeni w bojach podróżnicy musimy się do czegoś przyznać, tak po cichutku. W Birmie zaliczyliśmy nasz trekkingowy debiut, choć tego typu eskapady są przecież chlebem powszednim dla praktykujących backpackersów, czyli podróżników z plecakami. My do tej pory uskutecznialiśmy długie i często wyczerpujące spacery po miastach i ich okolicach, ale nie zapuszczaliśmy się nigdzie dalej. Jeszcze przed startem naszej podróży postanowiliśmy to zmienić i przekonać się jak to jest połazić z przewodnikiem po mniej wydeptanych ścieżkach.
W naszym kalendarzu na pozycję pt. jezioro Inle przeznaczyliśmy aż 6 dni. Dla nas tak dużo czasu w jednym miejscu miało być odpoczynkiem i ukojeniem po gonitwie, podczas której noce spędzaliśmy w pociągach i autobusach, a dni mijały zanim zdążyliśmy się obejrzeć. Żądnej przygód natury nie da się jednak tak łatwo oszukać – zanim zdążyliśmy nasycić się pięknym widokiem jeziora, już zdecydowaliśmy, że chcemy odbyć dwudniowy trekking z Nyaung Shwe, czyli głównego ośrodka turystycznego nad Inle, do Kalaw lub odwrotnie. Po rekonesansie wykonanym w kilku, a może kilkunastu agencjach turystycznych i kilku rozmowach z innymi turystami zdecydowaliśmy się na opcję nr 2, czyli dwudniową pieszą wycieczkę z Kalaw z powrotem nad jezioro Inle, której dodatkowym atutem miał być przejazd wolnym jak żółw, ale zapewniającym miłe widoki i lokalne towarzystwo pociągiem do Kalaw właśnie. Dlaczego taka decyzja? Po pierwsze okazało się, że start z Kalaw gwarantował prawie dwukrotnie niższą cenę – ostatecznie zapłaciliśmy ok. 25 dolarów zamiast proponowanych w Nyaung Shwe 45-65 bagsów. Po drugie, Kalaw to miejscowość słynąca z trekkingów, więc wybór wiarygodnych przewodników miał być większy niż gdziekolwiek indziej. Po trzecie, droga z górskiego Kalaw nad położone w dolinie jezioro Inle jest nieco mniej wymagająca niż pnące się ścieżki w drugą stronę. To był nasz pierwszy raz, więc nie chcieliśmy się przeforsować ani zniechęcić.
Najpierw musieliśmy dostać się z Inle do Kalaw. Rano wylądowaliśmy na stacji kolejowej, gdzie poznaliśmy przefajną parę Francuzów-podróżników, razem z którymi, po całkiem przyjemnej i miłej dla oka podróży pociągiem, ruszyliśmy na poszukiwania noclegu w Kalaw. Urocza górska mieścina okazała się być tanią i przyzwoitą (jak na Birmę), bazą noclegową i gastronomiczną. Tam też razem z naszymi kompanami znaleźliśmy fajnych przewodników na nasze wymarzone trekkingi – my z powrotem nad Inle, a oni wokół Kalaw. Następnego ranka stawiliśmy się karnie przed „biurem”, aby następnie rozdzielić się i ruszyć na trekkingi. Na miejscu spotkaliśmy dziewczynę, którą poznaliśmy na lotnisku w Rangunie i z którą wspólnie zabraliśmy się taksówką do centrum miasta. Ona też ruszała na włóczęgę z tą samą agencją, z tym, że 3, a nie 2 dniową. Birma jest mała! ;-)
Okazało się, że naszymi współtowarzyszami będą dwie pary – Brytyjczycy i Francuzi, wszyscy mniej więcej w naszym wieku, uśmiechnięci i pozytywni. Poznaliśmy też naszą przewodniczkę – była nią 22-letnia Jewel (przybrane imię znaczące tyle co klejnot), która, jak okazało się po dwóch godzinach trekkingu, była w prawie 8. miesiącu ciąży. Drobna budowa i luźna bluzka sprytnie zatuszowały błogosławiony stan. Jej samej towarzyszyła, pewnie na wszelki wypadek, jej starsza kuzynka. No to start!
Pierwszy dzień naszej włóczęgi zaczął się kilkanaście kilometrów od Kalaw, gdzie zawieziono nas tuk-tukiem. Szliśmy głównie przez pola, wioski i łąki. Widzieliśmy ludzi z kilku rożnych birmańskich plemion, których różniły głównie kolory noszonych przez nich, tradycyjnych chust. Obserwowaliśmy jak pracują w polu, jak zbierają i suszą papryczki chilli, jak nieśmiałe dzieci bawią się przy domach, opiekując się sobą nawzajem, a woły płoszą się na widok białych ludzi (podobno się nas, białasów, boją – tak mówiła Jewel). Podczas marszu mieliśmy czas, żeby porozmawiać ze sobą i podopytywać Jewel o życie w Birmie. Przez większość czasu szliśmy jednak sami, z własnymi myślami, ciesząc się widokami i kojącą, wiejską cisza. Po kilku godzinach marszu, w którym prym wiodła nasza ciężarna i – jak się okazało – niezwykle psotna i zabawna przewodniczka, dotarliśmy do kolejnej wioski, będącej ewidentnie bazą obiadową dla tłumów innych wędrowców. Posililiśmy się prostym, ale smakowitym obiadem, a po kolejnych 3 godzinach marszu doszliśmy do wioski, w której mieliśmy spędzić noc. I tak trafiliśmy do miejsca, które dzieliliśmy z całą liczną rodziną. Pokój na piętrze, który dostaliśmy w szóstkę był wyposażony jedynie w materace i koce. Wieczorna kąpiel odbywała się na podwórku, w betonowej zagrodzie, za prysznicową słuchawkę robiła miska z chłodną wodą, a wszystko to miało miejsce pod rozgwieżdżonym, czarnym jak atrament niebem.
Posililiśmy się znów prostym, ale pysznym poczęstunkiem i tuż po 20:00 wszyscy chrapaliśmy smacznie na naszych nieco spartańskich, ale zgrzebnych posłaniach. To był super dzień i super wieczór. Brakowało nam jedynie większej integracji z rodziną, która nas gościła, oraz samą Jewel, ale oni postanowili spędzić czas we własnym gronie i nas, białasów, zostawili trochę samych sobie. No cóż, może mieli już dość turystów… Pewne było natomiast to, że my, a przynajmniej ja i Tomek, nie mieliśmy dość wiedzy i informacji o życiu w tym, do niedawna zamkniętym na świat, kraju.
Pobudka nastąpiła tuż przed świtem. Zanim zdążyliśmy na szybko się przebrać i wykokosić z pieleszy, poganiani chłodem wczesnego poranka, na stole znalazły się już gorąca herbata, kawa i śniadanie, które miało nam dodać wigoru na kolejny dzień. Muszę przyznać, że ten dzień zaczął się wspaniale – budzenie się przy kubku gorącego napoju w towarzystwie wyprowadzanych za chwilę na pastwisko krów, zapach świeżych owoców i nieśmiało narastające dźwięki codzienności, a wszystko to w surrealistycznej, sennej mgle spowijającej wioskę. Tę mgłę mieliśmy okazję podziwiać jeszcze przez jakieś dwie godziny. Kosmiczny, księżycowy krajobraz dziwił nas na jakby oszronionych polach kapusty, zachwycał w tunelach porośniętych kwitnącym bluszczem i przerażał ogromem pajęczyn rozpiętych na agawach, które dopiero w tym świetle ujawniły obecność wielkich pająków i ich zmumifikowanych ofiar. Ten poranek był magiczny. Później, m.in. z okien autobusów, widzieliśmy jeszcze kilkukrotnie wschód słońca w Birmie, zawsze urzekający i nosił w sobie księżycowy pierwiastek. Trekking był dobrą motywacją do tak wczesnej pobudki, inaczej pewnie byłoby ciężko zerwać się o świcie, żeby pohasać po polach.
Kiedy mgła całkowicie już opadła, słońce na dobre zagościło nad horyzontem, a my zeszliśmy trochę z wysokości, zrobiło się bardzo gorąco, a trasa dawała nam coraz bardziej w kość. Tego dnia okazało się, że najtrudniejszym etapem trekkingu jest nie podchodzenie pod górę, a schodzenie na dół. Wędrowaliśmy stromymi, śliskimi i błotnistymi ścieżkami, między kolczastymi krzakami i pułapkami zastawianymi przez pająki. Na zdradliwych ścieżkach ratowały nas lekkie buty trekkingowe z dobrą podeszwą, ale niektórzy w trasę wybrali się w sandałach… Po kilku godzinach obciążającego kolana i stopy marszu dotarliśmy nad jezioro Inle, gdzie wciągnęliśmy smaczny obiad, pożegnaliśmy się z naszą wesołą przewodniczką i wsiedliśmy na łódkę do Nyaung Shwe.
To były fajne dwa dni, dla nas, trekkingowych żółtodziobów o tyle ciekawe, że otworzyły nam w głowach pewne klapki. Po pierwsze, wiemy, że ten sposób poznawania kraju nam odpowiada i daje mnóstwo przyjemności z chodzenia, patrzenia, wąchania i wściubiania nosa w zagrody, obory i kurniki. Po drugie, stwierdziliśmy, że mimo tego, że jest on w pewnym sensie podanym na tacy sposobem na poznanie lokalnych społeczności, w Birmie ma on wciąż sporo autentyczności, choć na naszej trasie mijaliśmy wielu, a może zbyt wielu, podobnych do nas amatorów przygód. A po trzecie, wiemy, że nie taki diabeł straszny, pierwsze koty za płoty! I że damy radę, a nawet chcemy więcej. Mamy apetyt na dłuższe niż 2-dniowe, 35-kilometrowe trekkingi! Łakniemy jeszcze więcej sielskich widoków, swojskich klimatów, uśmiechów ludzi na drodze, księżycowych poranków, krótkich wieczorów w wiejskiej ciszy i czarnych jak smoła nocy.
Apetyt rozbudzony, będzie rósł w miarę jedzenia! Następną trekkingową ucztę chcemy zaserwować sobie w Wietnamie.
Tradycyjnie już zapraszamy do odwiedzenia galerii zdjęć.