Wciąż nie mogę uwierzyć, że to zrobiliśmy. Nie było nas w domu przez 17 miesięcy. Nie mogę też uwierzyć, że tak szybko to minęło, że znów jesteśmy w domu, że piszę przy moim kuchennym stole, a noce spędzam w moim własnym łóżku. W mojej głowie ta podróż to przepastny worek na wspomnienia, wyrwa w rzeczywistości, mająca głębokość tysiąca kilometrów. Z jednej strony wydaje mi się, że już zapomniałam o tej podróży, z drugiej zaś wiem, że pamiętam każdy szczegół, zapach i imię niemal każdego spotkanego na drodze człowieka. Mam ochotę jakoś to wszystko podsumować, ale ciężkie to zadanie. Na szybko i w amoku poprzyjazdowych załatwień spróbuję uczynić szybki bilans zysków i strat tej podróży. Na pewno kiedyś pokuszę się o coś bardziej konkretnego, na dziś jednak przychodzi mi do głowy tylko poniższe zestawienie.
Co straciliśmy przez półtora roku?
Straty miały różny charakter, ale część z nich okazała się… pozytywna.
– Polityczna awantura
Jak mnie to cieszy! To kilkanaście miesięcy bez jadu, przepychanek, zawieruchy związanej ze zmianami. To kupa siwych włosów mniej (Tomka to nie dotyczy), dużo mniej niepotrzebnych stresów, złych emocji i negatywnej energii. Oczywiście, docierały do mnie wieści z kraju, ale od tej rzeczywistości dzieliły nas światy. I tę stratę doceniam chyba najbardziej. Z chęcią pozostanę w stanie odpolitycznienia mojego życia, co przekładać się będzie na blokowanie treści związanych z polityką na facebooku, kneblowanie politykujących i rychłe wywalenie TV przez okno.
– Kilkanaście kg Tomka
Kilogramy to kolejna pozytywna strata naszej podróży. Najpierw oboje drastycznie schudliśmy w Indiach, bo wiecie, ekkhmmm, problemy żołądkowe tam to codzienność, a może nawet cogodzinność… Później w Azji Południowo-Wchodniej to Tomek zaczął wieść prym w konkursie na miss odchudzania i tak się rozpędził, że stracił chyba z 15 kg, bezwysiłkowo… Ja byłam zbyt zaaferowana pałaszowaniem wszystkiego, co tylko wpadło w moje ręce (czytaj o kuchni Wietnamu), żeby przejmować się wskazówką wagi. Później południowoamerykańskie białe pieczywo, ziemniaki i smażone kurczaki wpłynęły nieco na efekty tomkowej kuracji, ale wciąż nie wrócił on do stanu sprzed wyjazdu. Tak więc stracone kilogramy również bardzo mnie cieszą.
– Urodziny, śluby, imprezy
W czasie naszej nieobecności sporo działo się u naszych przyjaciół – przez kilkanaście miesięcy wykluło się, jeśli dobrze liczę, ok. 10 bąbli, które mocno namieszały. Mali Kalina, Wiktor, dwóch Antosiów, Jurek, Mieszko, Tomek, Julia, Alina, Franek już są, rosną, a my nie możemy uwierzyć, że to wszystko dzieje się w takim tempie! Ominęło nas też huczne wesele, były trzydziestki i czterdziestki, na których nas zabrakło. Zaległości towarzyskie będziemy nadrabiać już wkrótce. Ciekawie będzie poznać te wszystkie istoty, które w momencie naszego wyjazdu były – albo jeszcze nie – w brzuchach swoich mam.
– 3 telefony
Wyjechaliśmy z dwoma, a ukradli nam 3. Czary? Nie, tak to bywa. Pierwszy telefon straciłam w Laosie, kiedy to zaaferowana robieniem zdjęć przy cudnej urody wodospadach nie zorientowałam się, że ktoś niepostrzeżenie wyciąga mi iPhona z kieszeni spodenek. Drugi telefon zaginął w akcji w Kolumbii, podczas pięknego święta Fiesta de las Flores – ktoś w tłumie wyczuł potencjał w kieszonce plecaka, a cała akcja poszukiwawcza Pana Złodzieja trwała może 4 sekundy, nie zdążyliśmy zaregować, nie było szansy dorwać tego typa spod ciemnej gwiazdy w tłumie. Trzeci telefon miał już nigdy, przenigdy nie zostać ukradziony. Bo to był telefon Tomka, a Tomek swoich rzeczy pilnuje pięć razy bardziej niż roztrzepana ja. Ale zginął – z jego własnej kieszeni, zasuwanej na suwak bocznej kieszeni spodni. Szkoda? Strata? Jasne! Na szczęście to tylko rzeczy.
– Znajomości
Mnogość czasu na myślenie, godziny rozmów o wszystkim uświadomiły mi, że tracimy pewne znajomości. Czujemy, że są osoby, które choć były bliskie, nie kibicują nam wcale a wcale, a wręcz mamy wrażenie, że chciałyby zobaczyć nas wracających szybko z podkulonymi ogonami. Więc straciliśmy jakichś znajomych, ale biorąc pod uwagę okoliczności to chyba dobrze (więcej o postanowieniach na 2017 rok znajdziecie tutaj). Więc znów bilans znów na plus!
– Pieniądze
Jeśli ktoś próbuje Wam wmówić, że da się podróżować za darmo, to puknijcie temu komuś w czoło. Podróżowanie kosztuje i to całkiem sporo, nawet jeśli jesteście gotowi oszczędzać wybierając łóżka w pokojach wieloosobowych, transport chicken-busami i jedzenie w tzw. dziurze w ścianie. W tym sensie straciliśmy, tzn. wydaliśmy więcej pieniędzy aniżeli wydalibyśmy siedząc na tyłkach w Warszawie. Ale czy to rzeczywiście strata? Zamiast samochodu kupiliśmy sobie wspomnienia, zamiast nowych ciuchów mieliśmy niezliczone wzruszenia, zamiast pozytywnego bilansu na wydruku w banku i optymistycznych prognoz na koncie każdego dnia zasypialiśmy umordowani wędrówką i najszczęśliwsi na świecie. Tuż przed wyjazdem dziadek Tomka powiedział nam: To najlepsza rzecz, jaką możecie zrobić, nikt Wam tego nie odbierze. Dziadku, miałeś rację, nikt nam tego nie odbierze!
Co znaleźliśmy, odnaleźliśmy, odkryliśmy?
Nie będę tu pisać o tych krajobrazach, smakach i wzruszeniach, których zaznaliśmy w trakcie tej podróży, bo tego nie da się opisać w jednym, dwóch, dziesięciu postach. O tym będzie cały blog! Ale mogę napisać o tych rzeczach, które znaleźliśmy niejako przy okazji, a które okazały się całkiem fajnym bonusem do tego wyjazdu.
+ Miłość do książek
Odnalazłam się z książkami! Wstyd się przyznać, ale ostatnimi czasy (przed wyjazdem) wydawało mi się, że nie mam czasu czytać. Zawsze było coś ważniejszego. A tak to kiedyś uwielbiałam… Na szczęście wielogodzinne przeprawy autobusami, statkami i godziny na lotnisku sprawiły, że zdmuchnęłam kurz z czytnika książek i znów zaczęłam pławić się w literkach, słowach, zdaniach… I znów słowa zaczęły mnie uszczęśliwiać, sprawiały, że znienawidzony wcześniej autobus stawał się moim azylem i miejscem spotkań z najróżniejszymi postaciami, z historią, z intrygami i moją własną wyobraźnią. Nie oddam już tej zagubionej miłości!
+ Powrót na łono natury
Wcześniej oboje myśleliśmy, że jesteśmy bardziej miastowi. W takim sensie, że podróżowanie po miastach, atrakcje kulturalne i włóczenie się po miejskich zaułkach to nasz klimat. Dość szybko zweryfikowaliśmy ten pogląd. Magiczna zieleń indyjskiej Kerali, bogactwo życia w azjatyckiej dżungli, ale przede wszystkim pierwsze i każde kolejne trekkingi w Andach uświadomiły nam, że jednak natura zawsze zwycięża swoim majestatem z czymkolwiek, co stworzy człowiek. Dlatego odnalezienie miłości do natury, znalezienie pasji do długich wędrówek i kompletną fascynację górami plasuję na szczycie znalezisk!
+ Foto-zajawka
Tomek już wcześniej pstrykał, ja natomiast praktycznie wcale. O moich foto-doświadczeniach możecie przeczytać tu. Na szczęście nowy aparat zasiał we mnie ziarnko, które wykiełkowało szybko i radośnie. Robiłam zdjęcia wszędzie, nie mogłam się rozstać z moim sprzętem i choć efekty moich wysiłków będę podziwiać (lub się ich wstydzić) dopiero wkrótce (czeka nas jeszcze żmudna segregacja zdjęć, a jest ich milion), to już od dawna wiem, że będę starała się robić jakieś małe kroczki w dziedzinie nauki fotografii.
+ Wiara w ludzi
To jeden z najważniejszych punktów w tym zestawieniu. Powiem to głośno: odzyskałam wiarę w ludzi. Mimo mojego pozytywnego nastawienia do otaczającego świata, będąc w Polsce miałam wrażenie, że świat jest zły, a przynajmniej nie taki dobry. Media bombardują nas negatywnymi informacjami, zewsząd spływa hejt, ludzie na co dzień na siebie warczą, przynajmniej tu. A wszędzie, gdzie byliśmy spotkaliśmy się z niewypowiedzianą ludzką życzliwością, niespodziewanymi odruchami serca i wszechobecnym uśmiechem. Dziś stwierdzam, że nasza sterylna Europa, w której wygodnie się żyje ma jedną wielką wadę: ludzie są obok siebie. W Azji i Ameryce ludzie są blisko, na pewno bliżej. I tak, mieliśmy niefajne przygody, chociażby wspomniane telefony, ale i tak miód lał się hektolitrami na nasze serca, a my rzygaliśmy tęczą niczym białe jednorożce znalezione na krańcach internetów ?
+ Ludzie
Jednych straciliśmy, a innych (od)zyskaliśmy! Po pierwsze dzięki blogowi odnalazłam się z moją kochaną przyjaciółka ze studiów (Juli, nawet nie wiesz, jak się cieszę!). Po wtóre w drodze poznaliśmy kilka/naście/dziesiąt osób, z którymi ewidentnie nadawaliśmy na tych samych falach i z którymi na pewno się zobaczymy. Poznaliśmy fantastyczną Kamilę, która niedługo również ruszy w długą podróż, cudnych Ewę i Piotra z Szaround the World, super sympatycznych Sylwię i Bogdana ze Zwinnie przez Świat, uśmiechniętych Karolinę i Artura z Project America, a także całą masę świetnych Argentyńczyków, Filipińczyków, Indonezyjczyków, Kanadyjczyków, Francuzów, Niemców i Holendrów, których z chęcią ugościlibyśmy chlebem, solą i bimberkiem w naszym domu. Odnalazła się także „zaginiona” kuzynka Tomka (Marta, pozdrowienia)!
Last, but not least (ostatnie, ale nie najmniej ważne). Odnaleźliśmy się także z Wami, drodzy czytelnicy. Wiedzieliśmy, że w tej podróży nie jesteśmy sami, że jedziecie z nami. Że czytacie, myślicie, interesujecie się tym, czy i jak żyjemy. I za to Wam serdeczne dzięki, bez Was nie byłoby energii na ciągnięcie tego ciężkiego wózka, jakim jest blog prowadzony w podróży! Jeśli nadal tu jesteście dajcie znać, ujawnijcie się. Większości z Was wciąż jeszcze nie znamy, a bardzo chcemy poznać!
Na koniec moich chaotycznych nasuwa się tylko jeden wniosek – w naszym podróżniczym bilansie jesteśmy nad kreską i to zdecydowanie! Udało się wrócić w jednym kawałku, z kupą fantastycznych wspomnień, nowymi znajomymi, trochę lżejszym portfelem, ale wielką satysfakcją. To była zdecydowanie najlepsza decyzja w życiu! Polecamy, a w razie, gdybyście jeszcze mieli wątpliwości czy ruszyć w świat, służymy radą i pomocną dłonią.