Indonezja… Z momentem przyjazdu do tego intrygującego kraju spodziewaliśmy się prawdziwych fajerwerków. Na czytanych przez nas blogach pełno było ochów i achów o tym, jaka to piękna i magiczna kraina. Tymczasem początek naszego pobytu wcale nie obfitował w cuda-wianki. Dżakarta okazała się tylko kolejnym, wielkim, brudnym miastem z gęstą chmurą smogu odzwierciedlającą tamtejsze natężenie ruchu. Gdyby nie fajni ludzie i świetne muzeum narodowe ukazujące skomplikowaną tkankę indonezyjskiego narodu, ucieklibyśmy stamtąd już po pierwszej nocy. Z kolei Dżogdżakarta, promowana jako kulturalna stolica Jawy okazała się totalnie przereklamowana. Co prawda udało nam się odwiedzić słynny Borobudur, świetne muzeum i zobaczyć tradycyjny teatr cieni, ale poza tym przez 3 dni (na tyle zarezerwowaliśmy hotel), nudziliśmy się jak mopsy szukając atrakcji pośród niekończących się straganów z badziewiem i opędzając się od naganiaczy, wirujących wokół nas niczym natrętne muchy.
Na szczęście karta naszej indonezyjskiej podróży miała się zaraz odwrócić. Ruszyliśmy bowiem na spotkanie z naszym pierwszym wulkanem – Bromo. Transport do Cemoro Lawang z Dżogdży zajął nam calutki dzień, na miejsce dotarliśmy ok. 22:30, a o 3 czekała nas pobudka. Planowaliśmy zobaczyć dymiący komin Bromo o wschodzie słońca. Wcześniej przeczesaliśmy Internet w poszukiwaniu wskazówek dotyczących wizyty na wulkanie i za radą DC Adventures zdecydowaliśmy się nie wynajmować transportu i wspiąć się na punkt widokowy o własnych siłach. Na dźwięk budzika poderwaliśmy się chyżo i już za kilkanaście minut byliśmy gotowi do ataku wulkanu. Zgodnie z wytycznymi zeszliśmy w ciemnościach z wioski w kalderę wulkanu i szliśmy, jak nam się wydawało, do celu, w jasnym świetle gwiazd, rozmawiając na przeróżne tematy i snując plany na przyszłość. Niestety rozmowa tak nas wciągnęła, że kompletnie straciliśmy poczucie czasu i zorientowaliśmy się, że dawno minęliśmy wejście na zbocze góry. Słowem – wylądowaliśmy w czarnej dupie! Wiedzieliśmy, że jeśli nie zatrzyma się któryś z ostatnich dżipów jadących na szczyt położonego nieopodal Bromo wzgórza, nie mamy szans na widok wulkanu o brzasku. Na szczęście udało się i już chwilę później mknęliśmy wijącą się we mgle drogą na górę. Tam na punkcie widokowym kłębiły się już tłumy, których tak bardzo chcieliśmy uniknąć, a przez nasze gapiostwo straciliśmy szanse na kameralną atmosferę. Mimo tego udało nam się zająć sensowne miejsce i już spokojnie czekaliśmy świtu, który okazał się dość kapryśny. Bromo wraz ze swoim sąsiadem Batok wyłaniał się zza chmur tylko chwilami. Daleko za nim wyraźnie widzieliśmy delikatnie przycięty stożek znacznie wyższego wulkanu Semeru, który od czasu do czasu puszczał w niebo okrągłe dymki, jakby spokojnie pykał fajeczkę. Chmury przesuwały się po niebie, ludzi ubywało, a my wciąż jak zaczarowani gapiliśmy się na ten cud natury.
Kalderę wulkanu od „świata żywych” dzieli wyraźna granica.
Stalowo-szare kształty wulkanów wyrastają z ogromnej kaldery, czyli z terenu powstałego na skutek zapadnięcia się po wybuchu. Granica kaldery jest wyraźnie widoczna – po lewej stronie jest zielono, widać uprawne, tętniące życiem pola i zabudowania, a po prawej, kilkadziesiąt metrów w dół jest tylko księżycowy pył, układający się w kosmiczne wzory. Naszej przygody z Bromo nie skończyliśmy na przyglądaniu się mu z daleka. Urządziliśmy sobie mały trekking do krateru, który wiódł nas najpierw przez lasy, a później przez żyzne pola zasadzone kapustą, słonecznikami i ziemniakami. Tam spotykaliśmy uśmiechniętych rolników – jedni wnosili na swoich plecach kosze z zielskiem dla trzody, inny pomykali do wioski na swoich małych, silnych konikach, jeszcze inni po prostu cieszyli się słońcem poranka. Kiedy po kilkudziesięciu minutach zeszliśmy do kaldery, krajobraz zmienił się drastycznie. Nie było już zieleni pól i cienia drzewek. Był tylko wulkaniczny, srebrny pył, którym wiatr obsypywał nam twarze i włosy. Z tej perspektywy krajobraz wyglądał jak z jakiegoś dziwnego westernu – na tej niezwykłej pustyni obserwowaliśmy wirujące tumany kurzu oraz kowbojów ujeżdżających swoje małe rumaki z wyczesanymi grzywami i ozdobnymi kubraczkami. Jeźdźcy pędzili raz po raz w naszym kierunku, oferując usługi transportowe. Nie skorzystaliśmy, bo woleliśmy cieszyć się tym niecodziennym spacerem.
Zadbane, wyczesane i odświętne koniki pięknie prezentują się na tle wulkanicznego pyłu.
Po jakimś czasie dotarliśmy do hinduistycznej świątyni, której wrota otwierają się tylko na specjalne okazje. Nie mogliśmy podziwiać jej od środka, ale i tak ucieszył nas widok jej kształtów pokrytych grubą warstwą wulkanicznego, szarego pyłu. Stamtąd już tylko krótki spacer i kilkaset stromych schodków dzieliło nas od krateru Bromo. I oto spotkaliśmy się oko w oko z tym intrygującym olbrzymem. Krater wulkanu jest ogromny, z jego wnętrza wydostają się raz po raz kłęby siarczanego dymu, czasem takze słychać odgłosy przypominające łomot odpadając skał. Wyobrażałam sobie, że wewnątrz harcują diabli – warzą wrzucane przez hinduistów żywe kurczaki w osmolonych garnkach, grają w karty, palą cuchnące siarką skręty i tylko czekają, żeby powinęła ci się noga i żebyś wpadł do środka. Wtedy z przyjemnością zadadzą ci kilka tortur, po czym upieką cię niczym prosiaka i zjedzą z apetytem, oblizując szponiaste palce. Tak, wiem, moja daleko posunięta fantazja brzmi niedorzecznie, ale będąc w tym niemal nierealnym miejscu, w mojej poczochranej głowie kłębiły się właśnie takie szalone myśli.
Zionące siarczanym dymem gardło wulkanu Bromo jest ogromne, choć zdjęcie nie pokazuje jego potęgi.
Fantazje fantazjami, ale faktem jest, że Bromo, podobnie jak inne wulkany jest niezwykłym tworem natury, a możliwość zajrzenia w jego bebechy daje mnóstwo frajdy i generuje sporo emocji – od zachwytu po niepokój. W końcu Bromo jest aktywnym wulkanem i raz na jakiś czas odbija mu się większą niż zwykle porcją siarczanego dymu i wylatujących z gardzieli kamieni. Na kilkanaście dni przed naszym przyjazdem Bromo dostał czkawki, która sprawiła, że cała okolica pokryła się grubą warstwą srebrzystego pyłu. W czasie zwiększonej aktywności wejście na Bromo jest zamknięte, ale zdarza się, że nawet w okresie uśpienia wulkanu turyści wracają do bazy lekko obdrapani przez strzelające kamienie i kamyczki.
Ludziki na krawędzi wulkanu lepiej obrazują jego ogrom.
Co ciekawe, po pobudce w środku nocy, zgubieniu drogi i kilkugodzinnym trekkingu w palącym słońcu na zmianę w dół i w górę, tryskaliśmy energią. Pierwsze spotkanie z wulkanem było dla nas bardzo ekscytujące i stanowiło dobry omen na dalszą część naszego pobytu w Indonezji! Nie był to jednak koniec przygód z wulkanami w roli głównej. Następnego dnia ruszyliśmy miejskim transportem w stronę Banyuwangi, portowej miejscowości, gdzie planowaliśmy wypożyczyć skuter, którym mieliśmy ruszyć na kolejny wulkan – Ijen znany z kopalni siarki siarki, mieszczącej się w jego kraterze. I tym razem nie mogło się obyć bez przygód. Po pierwsze, nasz nocleg ukazał się być źle zaznaczony na mapie, szukaliśmy więc wiatru w polu. Dopiero po naradzie złożonej chyba z połowy wioski, przez którą przejeżdżaliśmy, znalazł się jeden mężczyzna, który zakrzyknął “eureka!” i zaoferował, że za drobną opłatą zaprowadzi nas do tego przybytku. Droga na miejsce była tak wyboista, ze kilkukrotnie byliśmy blisko upadku z motorka. Na szczęście dotarliśmy w jednym kawałku do noclegowni, gdzie podjęto nas iście po królewsku. Co ciekawe, w wiosce Licin dopiero od roku mieszkańcy wynajmują turystom pokoje gościnne. Fajnie jest być w miejscu, które nie jest jeszcze totalnie zepsute turystyką, gdzie dzieciaki są wciąż ciekawe “innych”, a mieszkańcy nie szukają okazji, żeby wcisnąć ci na siłę swoje usługi i produkty. Gościnność w tej miejscowości jest zaskakująca i wzruszająca zarazem. Jedynym minusem tej lokalizacji była bliskość meczetu, z którego głośników co chwila wydobywały się śpiewy muezina o wątpliwej wartości artystycznej. Po raz kolejny mieliśmy wstać w środku nocy, a właściwie chwilę po północy i śpiewy te drastycznie wpłynęły na jakość naszego, i tak krótkiego, snu.
Na skuterze jest super dopóki nie jest sprawny lub dopóki nie zaliczasz na nim gleby :-)
Po bolesnej pobudce wsiedliśmy na naszego rumaka marki Yamaha i ruszyliśmy w stronę wulkanu. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli pokonać ok. 15- kilometrową nową, gładką jak pupcia niemowlaka, drogę, która jednak nieubłaganie pnie się do góry aż do bazy parku krajobrazowego. Optymistycznie ruszyliśmy do przodu, we dwoje na jednym, dość mało wyrywnym motorku. Do pewnego czasu wszystko szło gładko, ale po chwili skuter zaczął tracić moc. Tomek podkręcał mu obroty, ale niewiele z tego wynikało. W pewnym momencie motorek zupełnie zgasł. Stanęliśmy w połowie drogi do wulkanu, nie do końca wiedząc co z tym fantem zrobić. Znów byliśmy pośrodku niczego, w ciemnej nocy, a do świtu zostało nam jeszcze kilka długich godzin. Mieliśmy kilka opcji. Wracać bez silnika do wioski i próbować naszych sił następnego dnia – to nie wchodziło w rachubę. Zostawić motorek gdzieś w krzakach, łapać transport, a już za dnia zastanawiać się jak spróbować go naprawić albo… Próbować prosić kogoś o pomoc. Wybraliśmy to ostatnie rozwiązanie. Już po chwili zatrzymało się przy nas dwóch górników, jadących do pracy, niestety nie wiedzieli oni jak na szybko naprawić motorek. Myśleliśmy, że skuter przegrzał się na skutek ciągłego wjeżdżania pod górę ze sporym obciążeniem w postaci naszych tyłków, ale chłodzenie go nic nie dało. Przesympatyczny górnik Suki (zgodnie z Twoją wolą nie zapomnimy Cię, przyjacielu!) zatrzymał jadącą w górę ciężarówkę, której załoga w mig załadowała nasz skuter na pakę i zawiozła nas w kilkanaście minut do bazy parku, skąd mieliśmy rozpocząć trekking. Tam w bezpiecznym miejscu zostawiliśmy nasz skuter, kupiliśmy bilety do parku i ruszyliśmy odkrywać kolejny wulkan. Była jeszcze noc, gwiazdy świeciły jasno, a my powoli wdrapywaliśmy się po szerokiej ścieżce w stronę wulkanu, towarzysząc dziesiątkom górników idących do pracy. Po drodze spotkaliśmy Ewę i Mikołaja, których poznaliśmy wieczór wcześniej (pozdrawiamy!) oraz parę sympatycznych młodych Niemców i w tym składzie dotarliśmy do krawędzi krateru. Stamtąd widać już było słynne niebieskie płomienie, czyli palące się opary siarki. Zaczęliśmy ostrożnie schodzić do dna krateru, gdzie odbywa się proces wydobywania siarki. Jako, że Ijen jest łatwym łupem dla włóczęgów, na szlaku mijaliśmy się z dziesiątkami, jeśli nie setkami innych turystów. Przed wycieczką zaopatrzyliśmy się w cienkie maski chirurgiczne, które miały nieco złagodzić wpływ siarczanych oparów na nasze płuca. Niestety okazały się one niewystarczające – lepszym pomysłem byłoby wypożyczenie profesjonalnych masek gazowych od górników. Kiedy jesteś na dnie krateru i nagle przychodzi chmura dymu, wpadasz w popłoch. Oczy ci łzawią, nie możesz wziąć normalnego wdechu, a nozdrza pieką od siarki. Zdecydowanie nie jest to komfortowy moment.
Takie maski można sobie darować – zupełnie nie chronią przed siarczanym dymem. Za nami niebieskie ognie, widoczne tylko w nocy.
Niestety lokalni górnicy z tymi warunkami muszą sobie radzić na co dzień. Mało tego, w przeciwieństwie do wyposażonych w trekkingowe obuwie turystów robotnicy chodzą w zwykłych plastikowych kaloszach lub w japonkach, a na swoich plecach dźwigają kosze z siarką znacznie przewyższającą wagę ich samych i dochodzącą aż do 90 kg. A droga do i z krateru to około 800 metrów po skałach, bez schodów. Górnicy jednak nie narzekają na swój ciężki los – na tle innych Indonezyjczyków zarabiają naprawdę wiele, bo ok 180 PLN dziennie i zdecydowanie są za to wdzięczni losowi. Mimo bolących pleców, zwyrodniałych od mozolnej wspinaczki stawów i chorujących na skutek dymu płuc, dożywający średnio 50 lat górnicy nie są pozbawieni poczucia humoru. Nie przeszkadzają im upierdliwie niegramotne tłumy turystów; panowie podśpiewują, podszczypują się nawzajem i pozują do zdjęć. Nie obrażą się za drobny napiwek za zrobienie im zdjęcia, ale nawet jeśli nie masz lub nie chcesz dać im pieniędzy, chętnie uśmiechają się do obiektywu i zachęcają do pstrykania fotek. Co ciekawe, z wdzięcznością przyjmują też drobne smakołyki i papierosy – my podzieliliśmy się z nimi jedynym, co mieliśmy, czyli bananami i nawet dla ten drobiazg zostaliśmy obdarzeni mnóstwem uśmiechów i życzliwych słów.
Wydaje się, że kosze wypełnione są lekką pianką, choć w rzeczywistości ważą ok. 80 kg. Mimo wysiłku,uśmiech nie znika z twarzy.
Po wizycie w kraterze wspięliśmy się z powrotem na jego krawędź, aby stamtąd ruszyć jeszcze trochę pod górę na wschód słońca. Ten nie był może jakiś wybitnie spektakularny, ale ukazał nam widok na wybrzeże i pobliskie Bali, a także odsłonił kolejny po górnikach skarb wulkanu Ijen – turkusowe jezioro wypełnione nie wodą, a niszczycielskim kwasem. W świetle dnia okazało się, ze byliśmy tuż obok niego w nocy. Po nasyceniu oczu kolejną dawką nieziemskich widoków, po raz kolejny ruszyliśmy w głąb krateru, aby w dobrym świetle zrobić jeszcze trochę zdjęć bohaterom naszego dnia – górnikom obładowanym koszami z siarką. Cieszymy się, że nie daliśmy się zmęczeniu i jeszcze raz zeszliśmy na dół. Widok szarych ścian krateru, żółtawego dymu buchającego z jego dna oraz małych ludzików z nieodłącznymi żółtymi kropkami po bokach zapamiętamy chyba do końca życia. Jeszcze przez wiele dni byliśmy poruszeni ich stoickim spokojem i pogodą ducha w obliczu tak ciężkiej fizycznej pracy. Nam, wiecznie narzekającym na los Polakom przykład górników z Ijen powinien dawać wiele do myślenia…
Widok na wulkan Ijen, w którego kraterze widać żółte opary siarki i błękitne jezioro z kwasem zamiast wody.
Przygoda z Ijen powoli dobiegała końca, ale pozostał jeszcze jeden drobny szczegół – musieliśmy jakoś zjechać do wioski po nasze rzeczy, a później oddać motorek do wypożyczalni, a do celu dzieliło nas ok. 20 km. Niestety mimo naszych naiwnych nadziei na samouleczenie, skuter nie miał zamiaru dać się odpalić. Znów zebrała się cała rada domorosłych ekspertów, którzy próbowali pomóc Tomkowi uruchomić sprzęt, ale bezskutecznie. Postanowiliśmy więc ruszyć na dół bez uruchamiania silnika i jechać wyłącznie dzięki sile pędu. Ta strategia byłaby genialna, gdyby nie to, że po drodze nie brakowało także niewielkich wzniesień, na które we dwójkę nie mogliśmy wjechać. Na szczęście i tym razem znalazł się nasz anioł stróż, który postanowił ułatwić nam bezpieczne i szybkie dotarcie do celu. Po chwili walki z wpychaniem motorka na kolejne wzniesienie podjechał do nas starszy pan, oczywiście górnik, który zaproponował, że weźmie mnie do siebie na siedzenie i pojedzie za Tomkiem. Tak też się stało. Cóż, baba z wozu, koniom lżej! :) Przez całą drogę w dół pan “śledził” rozpędzonego Tomka, a na koniec odstawił nas do prowizorycznego warsztatu, oczywiście nie chcąc pieniędzy na przysługę (i tak wepchnęliśmy mu jakieś drobne, kłaniając się tak nisko jak tylko potrafiliśmy). W warsztacie znów anioły – mechanicy odstawili całą swoja robotę na bok, żeby jak najszybciej uporać się z naszym problemem. Po 20 minutach było już po wszystkim – okazało się, że spaliła nam się świeca. Za usługę zapłaciliśmy lokalną cenę i żegnani okrzykami i uśmiechami mechaników spokojnie ruszyliśmy do wioski na późne, domowe śniadanie. Nasi gospodarze ze zdziwieniem przysłuchiwali się naszej historii, powtarzając ją zaraz krewnym i sąsiadom. Serdecznie się z nimi pożegnaliśmy i ruszyliśmy na motorku w stronę portu, z którego za kilka godzin popłynęliśmy na Bali.
Męskie obrady przy zepsutym skuterze.
Te dwie eskapady na indonezyjskie wulkany uświadomiły nam, że jesteśmy szczęściarzami i że ludzie w Indonezji są naprawdę niewiarygodni. Ich bezinteresowność, życzliwość i pogoda ducha przywracają wiarę w ludzkość. Widoki na Bromo i Ijen zwróciły nam z kolei optymizm co do dalszej włóczęgi po Indonezji, który od tamtej pory był niezmiennie podtrzymywany przez kolejne pozytywne doświadczenia. Ot, takie jak chociażby rejs po Morzu Flores.