Snując nasz indonezyjski plan, nie byliśmy pewni czy dotrzemy na wyspę Komodo, znaną na całym świecie z największych żyjących jaszczurek. Dopiero będąc na Bali przysiedliśmy i kupiliśmy bilety lotnicze z tamtejszego lotniska do tajemniczo brzmiącej miejscowości Labuan Bajo. To stamtąd organizowane są wycieczki statkiem na wyspy Rinca i Komodo, gdzie mieszkają mityczne warany.
Wsiedliśmy w samolot niezbyt renomowanych linii lotniczych i po godzinnym locie obfitującym w ochy i achy wypowiadane na widok tysiąca wyspy i wysepek zatopionych w lazurze morza, wylądowaliśmy w Labuan Bajo. Z lotniska, na którym pojawiają się pierwsze figury waranów, przeszliśmy ok. 1,5 km odcinek z plecakami i dotarliśmy do miasteczka. Po drodze spotkaliśmy Kamilę i Pawła, z którymi umówiliśmy się na wspólnie poszukiwania najlepszej wycieczkowej opcji.
Samo miasteczko nie powala pięknem – ot kilka miejscowych knajp, czyli warungów, meczety, kościoły katolickie i całe mnóstwo agencji turystycznych. No i oczywiście port, w którym czeka pełno łódek gotowych na zabranie turystów. Po trwających przez całe upalne popołudnie poszukiwaniach udało nam się znaleźć najlepszą dla nas czworga opcję – trwający trzy pełne dni i noce rejs, w ramach którego mieliśmy odwiedzić wspomniane Komodo, Rincę oraz kilka innych atrakcji, finalnie docierając do wyspy Lombok. Nazajutrz, czyli w „dniu 0” okazało się, że opcja ta, nie dość, że najtańsza i najfajniejsza ma jeszcze jeden atut – na statku będziemy tylko we czwórkę, nie licząc oczywiście załogi.
W dniu odpływu, o godzinie 9 rano zameldowaliśmy się karnie w porcie, aby rozpocząć naszą przygodę i obrać kierunek na marzenia. Nie wiem jak Wy, ale zarówno ja, jak i Tomek uwielbialiśmy w dzieciństwie filmy przyrodnicze, a jednymi z ulubionych (czarnych) charakterów były właśnie warany z Komodo. Do dziś zamiast znienawidzonych przeze mnie ckliwych romantycznych komedii, tudzież obfitujących w strzelanki, ale wprawiających w ruch mózgu ani serca sensacji wolę zasiąść przed jakimś dokumentem produkcji National Geographic lub BBC life. A głosy Krystyny Czubówny lub Davida Attenborough działają na mnie bardziej kojąco niż napar z melisy z dodatkiem środków uspokajających ;-)
Wyspy, wysepki, wyspiątka…
Załoga naszego statku składała się z czterech mężczyzn – serdecznego, uśmiechniętego kapitana Miduna, wiecznie wyszczerzonego i figlującego kucharza Sosro oraz dwóch pomocników. Do tego pasażerem na gapę była teściowa Sosro, chyba pilnująca tego niesfornego 28-latka ;-)
W ciągu kilku pierwszych godzin od wyruszenia z portu naszym oczom jawiły się naprawdę boskie krajobrazy. Błękitne niebo, puszyste cumulusy, turkusowa woda oraz wynurzające się z niej nieskończone wyspy i wysepki Indonezji. Jedne płaskie, inne górzyste, a jeszcze inne wyglądające niczym pokryte mchem, idealnie usypane stożki. Cudne! Po kilku godzinach dotarliśmy do wyspy Rinca, gdzie największe jaszczury świata również występują. Kupiliśmy bilety, pogadaliśmy ze starszymi strażnikami, którzy kazali nam nazywać się wujkami i ruszyliśmy na dwugodzinny trekking w towarzystwie markotnego przewodnika, uzbrojonego jedynie w kij. Niestety oprócz miłych dla oka krajobrazów, kilku dzikich wołów, małp i świń, nie udało nam się zobaczyć waranów. Na szczęście te wielkie jaszczury łatwo można spotkać koło siedziby strażników – gady czują zapach jedzenia i schodzą się w okolice obozowiska. Tam, na sam koniec naszego pośpiesznie odbytego trekkingu widzieliśmy kilka osobników – mniejszych, większych i naprawdę ogromnych. Jeden z nich tego samego dnia zeżarł coś sporego, bo brzuchem ciągnął po ziemi. Nie przeszkodziło mu to bynajmniej w zaatakowaniu swojego pobratymca, który swoim cielskiem przylgnął w miłosnym geście do dużo mniejszej od siebie samicy. I wtedy zaczęła się jazda – wielkie jaszczury najpierw zaczęły złowieszczo syczeć, a później rzuciły się do walki o samicę. W pewnym momencie biegły na oślep ku turystom (czyli nam), co wywołało lekki popłoch. Szybko jednak się wycofały. Waran z wielkim brzuchem musiał się poddać – po uczcie nie dał rady normalnie chodzić, a co dopiero walczyć.
Z wyspy Rinca popłynęliśmy na Komodo, co zajęło nam ok. 2,5 godziny, a wszystko przez szalone prądy. Co prawda park był już oficjalnie zamknięty, ale oczywiście znalazł się strażnik, który chciał nas oprowadzić. Był nim przesympatyczny, starszy pan Rahman, który w przeciwieństwie do swojego kolegi z wyspy Rinca był fascynatem swojej pracy i uwielbiał dzielić się swoją wiedzą. Z Rahmanem zobaczyliśmy tylko jednego warana, który według wiedzy strażnika miał ok 45 lat i ważył niewiele, czyli ok. 60 kg. Reszta poszła „do domu”, czyli w głąb wyspy.
Spotkanie z waranami było niesamowite, choć chyba wszyscy spodziewali się zobaczyć je pożerające jakąś biedną krowę w głębi wyspy, a nie wylegujące się przy obozie strażników. Mimo wszystko te wielkie gady wywarły na nas duże wrażenie – z odległości ok. 10 metrów mieliśmy okazję widzieć ich ogromne łapy z wielkimi pazurami, wysuwające się języki i smocze oczy. Widzieliśmy je też w walce, co dla nas było niesamowitym bonusem. Warany, oprócz jednego małego incydentu, wydawały się zrelaksowane i nie wyrażały zainteresowania naszymi żylastymi ciałami. Trzymaliśmy jednak dystans – nasz przewodnik miał tylko kij, my byliśmy wciąż w ich zasięgu, a smocze oczy spozierały na nas od czasu do czasu złowróżbnie. Na myśl o potencjalnej ucieczce w głowie pulsowało mi słowo „zygzak” . Bo właśnie w takim stylu trzeba zwiewiać od jaszczurów. Jeśli pobiegniesz na wprost, waran może Cię dogonić, gdyż jest piekielnie szybki. Należy więc biec w pijackim stylu, który dla Twojego potencjalnego agresora jest trudny do skopiowania – w takim biegu przeszkadza waranom wielki i ciężki ogon. A jeśli nawet waranowi uda się Cię doścignąć, nie bój się. Biorąc pod uwagę potężną szczękę gada, ugryzienie musi być bardzo bolesne, ale zwierz raczej nie pożre Cię od razu, tylko będzie czekał na Twoją powolną agonię spowodowaną jego toksyczną śliną. Po ugryzieniu masz jakieś 24 h, żeby dostać się do szpitala w Denpasar na Bali, gdzie dostaniesz antidotum. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że tam, gdzie lek jest potrzebny, czyli na wyspach Rinca i Komodo, nie masz szans go dostać, a na Bali, gdzie warana nie masz szans spotkać antidotum jest dostępne. Ach, Azja…
Zachód słońca na Komodo wyczarował nieziemski krajobraz
Z Komodo wróciliśmy na łódkę, gdzie Sosro już czekał z pyszną kolacją składającą się ze świeżo usmażonych ryb, warzyw i ryżu. Jakby emocji było mało, kapitan zafundował nam kolejną atrakcję – mieliśmy pokaz wędkarskich umiejętności naszej ekipy. Wyposażeni jedynie w lampkę wabiącą ryby i żyłkę z haczykiem (bez przynęty!) chłopcy złapali pięć wielkic, długich i dziobatych ryb (z angielska longtom fish, nie znalazłam polskiej nazwy), które wiły się jak oszalałe po całym pokładzie! To było coś! Po całym dniu udaliśmy się na odpoczynek – nasza sypialnia zlokalizowana była na górnym pokładzie. Noc była cicha i spokojna, byliśmy bowiem zacumowani.
Następny dzień rozpoczął się wczesnym śniadaniem, po którym ruszyliśmy na plażę, którą zwie się różową. Niestety po różowym (dzięki skruszonym koralom) piasku nie zostało wiele śladu – ponoć żądni pamiątek turyści wywieźli piach, przesypując go do butelek. Jakby tego było mało, w wodzie pełno było śmieci – reklamówki, butelki, plastikowe kubeczki, a nawet opakowania po pieluchach momentami były liczniejsze niż kolorowe ryby. Strasznie mnie to zasmuciło, zabrałam się nawet za odławianie śmieci, ale po chwili stwierdziłam, że to syzyfowa praca i sama nie dam rady. Mój nastrój poprawiła na szczęście kłapiąca masywnym pyskiem murena, którą udało mi się dojrzeć schowaną wśród koralowców.
I tu zbliżamy się do punktu kulminacyjnego – w programie naszej wycieczki jak wół figurował punkt pt. „manta point”, czyli miejsce, w którym będziemy mogli zobaczyć manty. Choć manty od wczesnego dzieciństwa były moimi idolami, nie wierzyłam, że kiedykolwiek spotkam je w naturalnym środowisku. Wietrzyłam podstęp, podejrzewałam ściemę, choć szczere oczy i uśmiech naszego kapitana totalnie przeczyły teorii spiskowej. W każdym razie postanowiłam się nie napalać i nie oczekiwać zbyt wiele. Wypłynęliśmy na otwarte morze i w pewnym momencie nasz kapitan kazał nam uzbroić się w maski, rurki i przygotować się na oddanie skoku. Sam wyskoczył przed nami, zaopatrzony na wszelki wypadek w koło ratunkowe i już za chwilę krzyknął: „Mantas, mantas!”. Serce zaczęło mi szybciej bić i bez namysłu ruszyłam za nim w poszukiwaniu najpiękniejszych na świecie zwierząt – diabłów morskich. Po kilku sekundach zobaczyłam znany z filmów przyrodniczych kształt. Jedna, druga, trzecia! Co chwilę z otchłani wynurzały się kolejne manty, a ja z radości krzyczałam przez rurkę do snurkowania, co zapewne można było interpretować jako chwilowe opętanie lub próbę wezwania pomocy. Niewiarygodnie piękne, wielkie, czarne dywany sunęły pod wodą z gracją wachlując swoimi „skrzydłami”. Z daleka widziałam ich wielkie ogony, będące tak naprawdę groźnymi kolcami jadowymi. Czy się bałam? Tak, ale dopiero podczas czwartego, ostatniego spotkania w wodzie z mantami, kiedy to od zwierząt dzieliły mnie może dwa metry. Wydawało mi się, że manty nacierają na mnie z otwartymi paszczami, służącymi im do pochłaniania planktonu. Z bliska mogłam zajrzeć im do otworów gębowych i niemal podziwiać wnętrzności. To było niesamowite i trochę przerażające!
Nie będę Wam opisywać reszty rejsu. Powiem tylko, ze było pięknie, bo snurkowałam w cudnie kolorowej rafie, kąpaliśmy się w rajskim wodospadzie, podziwialiśmy obłędny widok na zatokę z wzniesień, ale… W mojej głowie były tylko manty, nie mogłam przestać o nich myśleć. Wiem, że pewnie dla czytających brzmi to jak szaleństwo, pewnie ciężko zrozumieć, że jakaś ryba może zrobić z głowy taki dymiący kocioł. Może ta mała anegdota odda nastrój tego dnia. Otóż Paweł, który również z nami nurkował, po wejściu na łódkę z łzami w oczach opowiadał nam 10 razy, za każdym razem z tym samym wzruszeniem, że kiedy zobaczył trzy sunące pod wodą manty, poczuł się jak jedna z nich i popłynął za nimi w poszukiwaniu planktonu.I stracił rachubę czasu i miejsca, płynął przed siebie nie zważając na to, że niebezpiecznie oddalił się od łódki. Czyż to nie słodkie?
Takie widoki też mieliśmy okazję chłonąć
I tak oto Indonezja, która na samym początku nie zapowiadała się rewelacyjnie, w moim osobistym rankingu krajów Azji Południowo-Wschodniej wybija się na pierwsze miejsce. Pływanie z mantami było spełnieniem marzenia, które chowałam od dzieciństwa gdzieś głęboko w sercu i absolutnie nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie mi dane je spełnić. Jeśli na dokładkę dorzucić smoki z Komodo, wdrapywanie się na szczyty aktywnych wulkanów, boskie wyspy, kulturalny misz-masz i przecudownych ludzi, Indonezja zdobywa moje serce.
Z dzioba łódki godzinami podziwialiśmy taflę morza, latające ryby, udało nam się nawet dostrzec delfina!
Jeśli tylko możecie, jedźcie do Indonezji. Może jakieś marzenie z dzieciństwa czeka na spełnienie? ;-)
P.S. Ale żeby nie było tak słodko muszę dodać, że podczas rejsu najedliśmy się także strachu. Druga noc była koszmarem i czekaliśmy tylko na świt, w głowach snując różne scenariusze. Całą noc lało, morzem targały wielkie fale, a my na górnym pokładzie czuliśmy wszystko ze zdwojoną siłą. Na dolnym pokładzie fruwały miski i jedzenie, a załoga całą noc walczyła z nieprzychylnymi warunkami. Zaliczyliśmy nawet crash-test łódki z rafą koralową, a rano okazało się, że kapitan po raz pierwszy w życiu stracił łączność GPS i płynął na tzw. czuja. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło :-)