I znów będzie o naszej kochanej Azji! Bo Azja jest prawdziwą kopalnią pomysłów na aktywny wypoczynek, ale też na poznawanie nowych, niesamowitych kultur i religii. Podróżując po tym regionie świata można jednak trafić na wiele pokus, których etyczność jest raczej mierna… Będąc na miejscu i próbując wycisnąć z każdego dnia jak najwięcej, wielokrotnie stawaliśmy przed moralnymi dylematami i często zdarzało nam się odpuszczać atrakcje, które wydawały nam się podejrzane. Poniżej znajdziecie listę rzeczy, których NIE zrobiliśmy będąc w Azji…
Jazda na quadach po wydmach w wietnamskim Mui Ne
Mogłoby się wydawać, że to nic takiego, w końcu quad jest pojazdem jak każdy inny, a wydmy stanowią świetny teren do tego, żeby poszaleć i poczuć przypływ adrenaliny. Otóż nie. Po pierwsze te wydmy stanowią unikalny walor okolic Mui Ne, a agresywna jazda na quadzie po prostu je niszczy. Po drugie, ludzie spacerujący na wydmach są narażeni na nieziemski hałas, a pewnie woleliby spotkać się z naturą bez warkotu silników. Po trzecie, na własne oczy widzieliśmy wypadek na quadzie, podczas którego na szczęście nic poważnego się nie stało i dotknął on jedynie beztroską ekipę pojazdu, a nie niewinnych spacerujących… Można byłoby spytać czemu właściwie ktoś pozwala na szaleństwa na quadzie na unikalnych w skali regionu wydmach. Właściwą odpowiedzią jest chciwość sprzedawców połączona z bezmyślnością turystów. Idąc tropem podstawowej relacji popyt-podaż, lepiej nie korzystać z tego typu atrakcji i liczyć na to, że ten biznes umrze śmiercią naturalną.
Ten piękny widok dostaje się niestety w pakiecie nie z ciszą, ale z wyciem silników szaleńczych quadów
Przejażdżka na słoniu
W Tajlandii, Kambodży i Laosie będziecie stale kuszeni wizją zaprzyjaźnienia się z łagodnymi olbrzymami, jakimi są słonie. Bo w końcu cóż piękniejszego może być niż przejechanie się na słonim grzbiecie albo obejrzenie uroczego show, w ramach którego słonie malują obrazki lub grają w piłkę. Przecież to całkiem naturalne, że to robią. Otóż, NOPE. Słonie azjatyckie powinny żyć w lesie i nie oglądać ludzkich twarzy, oczywiście w świecie idealnym. W rzeczywistości od wieków te wielkie zwierzęta były zniewalane i używane do transportu i walk, a w dzisiejszych czasach okazały się potrzebne turystyce. Miejscowi zarabiają na nich niemałe pieniądze, ale żeby z natury niepokorne słonie chciały wykonywać polecenia, trzeba je najpierw wytresować. Metody mahoutów, czyli słonich treserów nie są specjalnie humanitarne, wystarczy tylko wspomnieć metalowy hak, którym wali się słonia po głowie przy najmniejszej niesubordynacji z jego strony.
Słonie wożące turystów prezentują się tak dumnie… Za tą efektowną otoczką kryje się jednak zazwyczaj brutalne szkolenie i okrutne traktowanie tych niezwykle mądrych zwierząt.
Gibbon experience, czyli ziplining w Laosie
Jedno z „topowych” doświadczeń z listy atrakcji kultowego przewodnika Lonely Planet, które możesz przeżyć w Laosie to właśnie ziplining, czyli zjazd po linie rozpiętej pomiędzy ogromnymi drzewami w środku tamtejszej dżungli. Możesz się poczuć jak gibon, a także zobaczyć i usłyszeć pohukujące w koronach drzew małpy… I znów mogłoby się wydawać, że w tej atrakcji nie ma nic złego – ot, spora dawka adrenaliny przeplatana bliskim spotkaniem z przyrodą. Nam jednak ziplining w laotańskiej dżungli wydał się po prostu niemoralny – nie skorzystaliśmy z tej atrakcji, ponieważ nie mieliśmy ochoty płacić za nią ponad 300 dolarów za osobę, podczas gdy kwota ta dla przeciętnego Laotańczyka stanowi bajońską sumę. A jeszcze ważniejsze było to, że firma należy do obcokrajowców, którzy znaleźli sposób na lukratywny biznes, a nie wspiera mieszkańców. Zamiast wydawać tę kwotę na zjeżdżanie po linach, postanowiliśmy zostać w Laosie kilka dni dłużej i korzystać z lokalnych knajpek, pensjonatów i udać się na trekking w regionie Luang Namtha z laotańskim przewodnikiem.
Wizyta w sierocińcu w Kambodży
O tak, od kilku lat w jednym z najbiedniejszych krajów świata jest nowa, niesamowita atrakcja. Każdy przybysz z Zachodu może stać się pełnym współczucia filantropem i rzucić niemałą sumkę jednemu z sierocińców, których w kraju przybywa. Oczywiście po uprzednim zrobieniu sobie fotek z sierotami i wrzuceniu ich na fejsa. I znów wielkie NIE. Jeśli myślicie, że w ten sposób pomożecie dzieciom, możecie być w głębokim błędzie. Po pierwsze prywatne sierocińce, których coraz więcej w Kambodży, to częstonieźle działające biznesiki, które przynoszą niemały dochód właścicielom, werbującym dzieciaki z różnych prowincji, aby zapewnić sobie odpowiednią ilość „świeżych” malców. Po drugie większość (nie pamiętam dokładnych statystyk, ale wydaje mi się, że ok. 80%) dzieci zostawianych w „bidulach” ma rodziców. Tym ostatnim opłaca się pozbyć dzieciaków, bo mają problem z ich utrzymaniem z głowy, a jednocześnie za każdego malucha dostają od właściciela sierocińca pieniądze. Brzmi okrutnie? Tak właśnie jest! Organizacje międzynarodowe ostrzegają przez odwiedzaniem sierocińców i nakręcaniem tego biznesu na wielką skalę.
Dzieciom potrzebna jest przede wszystkim rodzina.
Rozdawanie dzieciom cukierków, długopisów itd.
Może i to nie typowa atrakcja, ale nie raz nas kusiło, żeby czymś obdarować urocze, azjatyckie i zazwyczaj ubogie dzieciaki. Jeśli myślisz, że pomożesz lokalnej społeczności rozdając dzieciom długopisy czy słodycze (co jest bardzo częste wśród zachodnich turystów), bardzo, bardzo się mylisz. Przybory do pisania i smakołyki nie pomogą dzieciakom zdobyć edukacji, nie napełnią ich misek, a jedynie wkręcą je w kulturę żebrania i … zepsują zęby (słodycze oczywiście). Jeżeli naprawdę masz ochotę pomóc dzieciom lub ludziom z danego regionu, znajdź godną zaufania organizację, której przekażesz pieniądze, za które zostaną zaspokojone najpilniejsze potrzeby lokalnej społeczności, takie jak ubrania, woda pitna, szczepionki, czy jedzenie. Trochę lepszą formą bezpośredniej pomocy wydaje się zakup jedzenia, ale tu też należy być uważnym. W kambodżańskim Siem Reap uzależnione od narkotyków dzieciaki proszą o zakup kartonu mleka (które jest tam nieziemsko drogie), a następnie zwracają je do sklepu. Wiadomo co dzieje się z uzyskanymi z mleka pieniędzmi. Według mnie super formą pomocy i rozwijania przedsiębiorczości jest po prostu kupowanie lokalnych produktów, jedzenie w miejscowych knajpkach itd. To zawsze działa, wiesz bowiem, że pieniądze, które płacisz za wisiorek lub zupę, idą do kieszeni lokalnego mikro-przedsiębiorcy. Wspieraj więc, ale mądrze!
Mały Laotańczyk cieszy się z podarowanego mu przez turystę cukierka. Czy to na pewno najlepsze co można mu dać?
Wizyta w slumsach
W Bombaju można wybrać się na wycieczkę po… slumsach. Cóż może być bardziej ekscytującego, „egzotycznego” niż spacer pośród rozwalających się chatynek, strzelenie kilku fotek biedakom żyjącym za 1 dolara dziennie i obdarowanie dzieci długopisami? Niestety odwiedzanie slumsów w ramach wycieczki i traktowanie ludzi tam żyjących jak zwierząt w zoo wydaje mi się równie etyczne, co praktykowane w XIX wieku wizyty w cyrkach (uskuteczniane głównie po to, żeby oglądać ludzi z rzadkimi chorobami). Wiem, że istnieją organizacje, które z takich wycieczek większość zysku przekazują na potrzeby mieszkańców slumsów, wydaje mi się jednak, że można darować sobie spacer po nich i jedynie wesprzeć mieszkańców. Włażenie na ich teren i szukanie tam „atrakcji” jest w mojej opinii mało taktowne. Dlatego my nie poszliśmy.
W Indiach nie trzeba wybierać się na wycieczki po slumsach, żeby zobaczyć nędzę…
Ping-pong show
To jedna z najbardziej znanych i wzbudzających największe emocje atrakcji w Tajlandii. Cóż może być ciekawszego niż wybranie się do nocnego klubu i podziwianie jak striptiserka z ogromnym impetem wyrzuca piłeczkę ze swojej najitymniejszej części ciała? Rozrywka pierwsza klasa! Otóż znów wielkie NIE! Wydaje się, że taki pokaz to tylko kontrowersyjna rozrywka. W rzeczywistości, idąc na ping-pong show turyści wspierają ogromną machinę sex-turystyki, która nie kończy się bynajmniej na takich pokazach, a najpewniej od nich zaczyna. Do tego dochodzą prostytucja, pedofilskie interesy oraz handel ludźmi, a to już nie przelewki. Jeśli więc chcesz być odpowiedzialnym turystą, nie daj się skusić na ten pozornie niewinny pokaz. Że o korzystaniu z usług seksualnych nie wspomnę.
Spośród milionów turystów odwiedzających dorocznie Tajlandię, tysiące przyjeżdżają w ramach seks-turystyki, często ukierunkowanej na dzieci.
Wypuszczanie ptaszka z klatki
Niejednokrotnie pod buddyjskimi świątyniami w całej Azji widywaliśmy turystów, którzy w ramach integrowania się z wyznawcami tej religii kupowali bezmyślnie od sprzedawców małe ptaszki, które potem wypuszczali, myśląc, że czynią dobry uczynek. W buddyjskiej tradycji wypuszczenie ptaszka z klatki jest równoznaczne z pracowaniem na swoją dobrą karmę. Buddyści kupują więc maleństwa od ludzi, którzy ptaki wyłapują, wypuszczają je i są przekonani, że czynią dobro. W mniej duchowym, a bardziej przyziemnym wymiarze przyczyniają się jednak oni do rozkwitu mini-biznesów osób, które raczej nie przejmują się trzymaniem stłoczonych w klatkach zwierząt w pełnym słońcu. Oczywiście wiele z ptaszków umiera z pragnienia i gorąca w ciągu dnia. Nie dokładaj więc swojej cegiełki do tych okrutnych zwyczajów.
40-stopniowy upał, pełne słońce i pełna ptaków klatka…
Puszczanie lampionów do rzeki w Hoi An
Wietnamskie Hoi An jest wyjątkowo urokliwym, ale też mocno obleganym przez turystów miastem. Kiedyś już o nim pisałam. Wieczorami w mieście pełno jest lampionów, które tworzą jego unikalną atmosferę. To właśnie o tej porze kręci się pełno mało subtelnych sprzedawców lampionów, którzy nakłaniają turystów do zakupu i wypuszczenia „światełka” do rzeki. No i turyści kupują. Chcą oni wierzyć, że wypowiadając życzenie i puszczając kartonową łódkę do wody spełni się któreś ze ich marzeń. A jeśli nawet nie wierzą, to przecież ten lampion tak pięknie wygląda i jest taki „tradycyjny”… W rzeczywistości zaśmiecają oni niemiłosiernie rzekę – piętrzące się w krzakach i przy brzegach odpady widać wyraźnie w ciągu dnia. Szkoda tylko, że później nie ma komu tego sprzątać…
Hoi An jest pięknie oświetlone także bez puszczanych do rzeki lampionów.
Jedną z rzeczy, których nie pochwalam było także zachowanie turystów podczas porannych procesji w laotańskim Luang Prabang, którzy bezmyślnie biorą udział w ważnych dla buddystów tradycjach, trywializując je. To oczywiście nie koniec mojej listy rzeczy, których z rozwagą nie zrobiliśmy w podróży. Mogłabym dodać do niej chociażby kupowanie i zażywanie narkotyków czy też skosztowanie potrawy z zatłuczonego kijem psa, ale te ostatnie punkty są w miarę oczywiste… Nie mogę jednak powiedzieć, że jesteśmy wolni od podróżniczych grzeszków – kilka lat temu wiedziona chęcią odbycia „egzotycznej” wycieczki przejechałam się na grzebiecie słonia, nieświadoma konsekwencji mojego wyboru. A będąc na Bali, kilka miesięcy temu skosztowałam kopi luwak, czyli kawy uprzednio przetrawionej przez cywetę (zazwyczaj te zwierzęta są przetrzymywane w klatkach i zmuszane do opychania się ziarnami kawowca). Co prawda dziesięć razy dopytywałam o pochodzenie kawy, jednak naiwnie nie wzięłam pod uwagę tego, że sprzedawca mógł mnie po prostu oszukać. Do tej pory nie wiem czy tak się stało czy nie, ale gdybym miała cofnąć czas, wolałabym nie mieć tych wątpliwości i nie spróbować tego napoju w ogóle. Nieświadomość jednak nie usprawiedliwia krzywdy innych istot…
Po co w ogóle ta lista? W końcu może nie wybieracie się do Laosu albo nie macie zamiaru odwiedzić wydm w Mui Ne? Otóż uważam, że musimy być świadomi, że to, co może wydawać się fajną atrakcją turystyczną, w rzeczywistości często jest okupione cierpieniem ludzi, zwierząt, niszczy środowisko i jednocześnie nabija kiesę ludziom, którzy za nic mają innych. Starajmy się po prostu włączyć racjonalne myślenie, czujność i zwiedzać odpowiedzialnie, zdając sobie sprawę z potencjalnie długofalowych konsekwencji naszych wakacyjnych zachcianek i rozrywek…