Na naszej mapie znalazły się miejsca, które były obowiązkowymi punktami wyprawy, ale także takie, które na liście znalazły się mimochodem. Laotańskie Luang Prabang zdecydowanie zapisało się w tej pierwszej grupie, rozpalając nasze podróżnicze marzenia na długo przed wyjazdem. Jakie były nasze motywacje i nadzieje związane z wizytą w tym miejscu? Oprócz samego miasta, chcieliśmy zobaczyć odbywającą się o świcie tradycyjną procesję mnichów, którym pobożni buddyści ofiarowują do srebrnych mis ryż, zapracowując sobie tym samym na dobrą karmę. Tradycja ta jest praktykowana w niemal całym Laosie, ale w Luang Prabang przybiera ona najbardziej odświętną i uroczystą formę, przyciągając rzesze pielgrzymów i turystów. Przybyliśmy i my. Aż trzykrotnie mieliśmy okazję obserwować o świcie korowód ubranych w szafranowe szaty, bosych mnichów. Za każdym razem był to niezwykły obraz – jaskrawe ubrania mnichów sunących usłaną majestatycznymi świątyniami ulicą tworzyły niezwykłą kompozycję z bladym światłem poranka i mgiełką spowijającą budzące się do życia miasto. Sam rytuał też jest ciekawy, symboliczny i mimo swej prostoty polegającej na ofiarowywaniu i przyjmowaniu ofiary, niezwykle piękny. Jest tylko jedno ALE. Tym ALE jest dziki tłum turystów, którzy wykazują się często totalnym brakiem empatii i wyobraźni.
Dla buddystów ceremonia ofiarowywania ryżu to prawdziwa radość i święto
Niestety wielu turystów wybiera się do Luang Prabang, aby brać czynny udział w czymś, czego totalnie nie rozumieją. Ludzie nie fatygują się nawet, żeby dowiedzieć się dla kogo i po co dokonuje się codziennie tego obrzędu. Ceremonia jest ważną częścią życia praktykujących buddystów, więc naturalnie cały zastęp Europejczyków, Amerykanów, Chińczyków i Koreańczyków (nie-buddystów) powinien grzecznie przyglądać się jej z daleka. Tymczasem zastępy żądnych atrakcji przyjezdnych ładują do naczyń mnichów ryż (najtańszy i najgorszy) i – o zgrozo – ciastka i słodycze kupione u ulicznych handlarek, urzędujących każdego ranka na ulicach. Panie (zresztą nie-buddystki) namawiają na zakup koszyczka z darami, kierując się wyłącznie wizją zysku. W pewnym sensie trudno im się dziwić – w końcu skoro jest popyt, pojawia się też podaż. Turyści u tych samych pań wypożyczają także szaliczki, które udają tradycyjne odświętne szarfy noszone przez buddystów, oraz stołeczki przygotowane przez wspomniane kobity. Tymczasem buddyści ofiarowują mnichom wyłącznie ryż (koniecznie najwyższej jakości, często przebierany własnoręcznie, co jest dodatkową zasługą), siedząc skromnie na matach rozścielonych na ziemi. I od tych ludzi mnisi daninę przyjmują chętnie. Widzieliśmy scenki, w trakcie których mnisi udawali, że nie zauważają gestów turystów i zwyczajnie omijali ich i nawet nie otwierali swoich naczyń, żeby przyjąć datki. Podczas ceremonii pojawiają się też inne problemy – jedni zdają się przychodzić na poranne pogaduchy i wymianę zdań prowadzą głośno, rechocząc i pokrzykując, za nic mając odświętny charakter procesji. Inni biegają za mnichami z aparatem i „walą” im fleszami przed nosem, przyjmując postawę łowcy na safari…
Intencje tych chińskich turystów są proste – zrobić sobie super fotkę z mnichami. Radości ofiarowywania i przyjmowania tu nie widać…
Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze wspomniane dary od turystów kupione od ulicznych sprzedawczyń mnisi wrzucają z niesmakiem do specjalnych koszy, należących zresztą właśnie do tych handlarek (ten sam towar jest więc sprzedawany kilkukrotnie); oddają mieszkańcom, dzielą się też z dzieciakami, które mają swoje codzienne żniwo i pewnie karmią słodyczami pół rodziny, pielęgnując ubytki w zębach i jedząc bezwartościowe, plastikowe przekąski. Swój tantiem odbierają też okoliczne psy, które porywają opakowania z ciastkami i świetnie radzą sobie z ich odpakowywaniem. Najgorsze jest jednak to, że buddyjscy duchowni mają tego wszystkiego serdecznie dosyć i zaczynają traktować kultywowaną przez setki lat ceremonię tak samo jak turyści – jako szopkę, która jest dla nich przykrym obowiązkiem. Ponoć kilka lat temu miał miejsce bunt buddyjskich duchownych, którzy zapowiedzieli, że wobec zachowań turystów, przestaną wychodzić na ulice Luang Prabang o świcie, ale rząd (mający spory interes w tym, żeby jednak przyciągający turystów zwyczaj przetrwał) szybko przywołał ich do porządku, strasząc sankcjami. No i mnisi, chcąc nie chcąc, wrócili do porannych procesji…
Miejscowe dzieciaki odbierające nadwyżki datków
Mimo rozwieszonych w całym mieście próśb o poszanowanie tradycji, nie kupowanie ryżu od handlarek i godne zachowanie podczas ceremonii, ludzie nadal robią swoje. Wydaje się, że miasto odrobiło lekcję z public relations, bo w każdym przewodniku tłustą czcionką znajdziecie instrukcję jak zachowywać się podczas procesji. Może miasto powinno zatrudnić kilku postawnych porządkowych, którzy pastuchem elektrycznym doprowadzaliby rozbisurmanione towarzystwo do należytego porządku? Oczywiście ta propozycja to absurdalna odpowiedź na cuda wyprawiające się o świcie w Luang Prabang. Sądzę jednak, że na miejscu zdecydowanie brakuje ludzi, którzy zwracaliby uwagę na niewłaściwie zachowanie co niektórych jednostek. Powyższy opis zachowań turystów to tylko jeden z przykładów wpływu masowej, nastawionej wyłącznie na zysk i krótkowzrocznej turystyki, która pod płaszczykiem krzewienia wiedzy o lokalnej kulturze i zwyczajach, powoli te tradycje zabija. Miejmy nadzieję, że wkrótce ktoś bardziej stanowczo podejdzie do sprawy i przywróci pierwotny charakter uroczystości.
Luang Prabang w świetle poranka
Mimo powyższego, do Luang Prabang zdecydowanie warto się wybrać. Sama procesja wciąż jest piękna, trzeba tylko postarać się odciąć zmysły od cyrku uskutecznianego przez co niektórych. Samo miasto urzeka niecodziennym położeniem – jego stara część znajduje się na półwyspie pomiędzy Mekongiem a rzeką Nam Kham, w otoczeniu wzgórz. Harmonijna kompozycja architektoniczna miasta, łącząca laotańskie tradycyjne świątynie z pięknymi kolonialnymi kamienicami zostały docenione przez UNESCO, dzięki czemu miasto widnieje na słynnej liście. I wygląda naprawdę bosko. Dodatkowo królewskie tradycje kulinarne Luang Prabang przetrwały do dziś, co jest dobrym znakiem dla przyjezdnych ceniących dobre jedzenie. Poza granicami miasta czekają Was natomiast atrakcje takie jak sanktuaria słoni, w których można bliżej poznać te niezwykłe ssaki, wodospady z orzeźwiającą wodą w mentolowym kolorze czy kilkudniowe trekkingi w pobliskich górach.
[fb_embed_post href=”https://www.facebook.com/letsgetlostpl/posts/1520914778205126/” width=”700″/]
Nam ciężko było wyjechać z LP i zostaliśmy tam dłużej niż wstępnie planowaliśmy. Zresztą zobaczcie jak tam pięknie!