Szybka, ale intensywna i zakończona pełnym sukcesem wizyta w Phong Nha nastawiła nas entuzjastycznie do dalszego eksplorowania środkowego Wietnamu. Hué było obowiązkowym punktem na naszej mapie, głównie ze względu na architektoniczne perełki i bogatą przeszłość. Obawialiśmy się tylko kapryśnej pogody, z której słynie miasto, ale ona postanowiła dać nam gwiazdkowy prezent w postaci 30 stopni i braku opadów.
Dawna stolica cesarskiego Wietnamu słynie z zakazanego miasta usytuowanego wewnątrz cytadeli; królewskich, imponujących grobowców oraz pięknych buddyjskich pagód w chińskim stylu. Wszystkie te atrakcje są rzeczywiście warte odwiedzenia. Część z nich można obejść, a część, z racji odległości, objechać na wypożyczonych rowerach lub skuterach, dzieląc zwiedzanie na dwa dni. Dla nas topową atrakcją była imponująca, choć z europejskiego punktu widzenia nieco zaniedbana cytadela. Wewnątrz niej, oprócz architektury, można było poznać wiele fascynujących faktów z życia cesarza, chociażby związanych z systemem jego ochrony, wyśmienitą kuchnią, jaką mu serwowano czy eunuchami, pełniącymi kluczowe role na dworze. Bardzo podobały nam się także położone poza miastem królewskie grobowce, których klimat tworzyły specyficzne, brudnawe zielenie i pomarańcze ich murów, współgrające z lekko zachmurzonym wietnamskim niebem.
Mieliśmy też okazję podziwiać pagodę Thien Mu, która jest jednym z symboli Wietnamu, a zachwyca siedmiostopniową konstrukcją oraz uwypuklającym jej atuty położeniem. Tuż za pagodą można zwiedzić zabytkową świątynię z tłumami rozmodlonych wiernych w pakiecie, dotknąć wielkiego marmurowego żółwia, który ponoć przynosi szczęście lub odwiedzić zadbany przez mnichów ogród z nieskończoną ilością rozmaitych drzewek bonsai.
Małą i odosobnioną, ale wartą przemierzenia kilkunastokilometrowej drogi na skuterze atrakcją był także japoński kryty mostek. Sama droga była nie mniej ciekawa niż on sam – pola ryżowe, wioski i usiane komunistycznymi flagami dróżki znów wprowadziły nas w klimat wietnamskiej prowincji. W samym mieście kilkukrotnie spacerowaliśmy nadrzeczną promenadą, której obie strony oferują malownicze widoki na miasto, mosty oraz rzekę, zapełnioną w ciągu dnia kolorowymi statkami dla turystów, z których nie skorzystaliśmy. Wieczorem można tu kupić pamiątki i wrzucić coś na ząb na nocnym targu, który niestety nie należy do najmocniejszych punktów programu w Hué. Generalnie miasto oferuje godne możnych atrakcje kulturalne i architektoniczne, a jakby tego było Wam mało zawsze możecie dać się przewieźć jak szlachta na królewskiej rikszy. Niestety królewska atrakcja kosztuje też sporo dukatów…
Miasto słynie także z imperial cuisine, czyli cesarskiej kuchni, która jest spuścizną po czasach, kiedy ściągano tam najznamienitszych kucharzy z odległych zakątków kraju. A wszystko po to, żeby zaspokoić wysublimowane podniebienie władcy. Cesarstwo upadło, ale umiejętności i tradycje pozostały. W Hué na każdym kroku rozpieszczano nas pysznościami godnymi władców, najczęściej za równowartość ok. 5 PLN za porcję. Oczywiście w lokalnych budkach i knajpkach, a także na straganach. Cesarskie jadło na każdą kieszeń! Do naszych ulubionych lokalnych potraw należała wyśmienita zupa Bun Bo Hué, w której wszechobecne w Wietnamie noodle były nieco drobniejsze, a zalane wyśmienitym bulionem wzbogaconym w trawę cytrynową, chilli, pastę krewetkową i Bóg wie co jeszcze, komponują się idealnie z grillowaną, aromatyczną karkówką. Palce lizać! Nie mniej królewski był ryżowy, chrupiący naleśnik Banh Khoai, w którego wnętrze upchnięto krewetki i kawałki wieprzowej kiełbaski w akompaniamencie świeżych ziół, warzyw i kiełków. Och, och, och!
W okresie świątecznym, w którym tam zawitaliśmy raczyliśmy się pysznościami także w restauracjach oraz w naszym hotelu podczas wigilii dla gości, na którą dotarliśmy prawie jako ostatni. A wszystko dlatego, że postanowiliśmy zjeść naszą wigilijną kolację w knajpce, która mimo przystępnych cen jest uważana za jedną z najlepszych w Azji Południowo-Wschodniej (!) . Mowa o Nina’s Cafe, gdzie trochę się zasiedzieliśmy, pałaszując pyszności. Rozpieszczano nas tam takimi kompozycjami smakowymi, że do tej pory na samo wspomnienie tej uroczej restauracyjki leci mi ślinka. To był prawdziwy wypas – dosłownie!
Miasto podjęło nas w najlepszym stylu, poczuliśmy się więc niczym Nasza Cesarska Mość ;-) – zobaczcie zresztą sami w naszej galerii zdjęć. Być może kolędy techno puszczane ze sklepowych głośników i zlewające się w kakofonicznego zabójcę słuchu psuły nieco tę wyniosłą atmosferę, ale… Jeśli wybieracie się do Wietnamu, koniecznie zawitajcie w Hué i poczujcie dawną moc cesarstwa, choćby przez jeden dzień! Polecamy!