Sapa to jedna z perełek Wietnamu. Tuż po przyjeździe do stolicy – Hanoi – zobaczyć można praktycznie tylko dwie lokalizacje, do których organizowane są grupowe wycieczki dla masy leniwych, zachodnich, turystów. Oprócz legendarnej zatoki Ha Long, z Hanoi możecie udać się właśnie do Sapa.
Miejsce, o którym co nieco Wam opowiemy, to niewielka mieścina położona na północy, bardzo blisko granicy z Chinami. Znana jest przede wszystkim z pięknych widoków na zielone (w odpowiedniej porze roku) pola ryżowe, otaczające całą tamtejszą okolicę. Jakby tego było mało, na tamtejszych terenach mieszkają charakterystyczne tylko dla północy Wietnamu mniejszości etniczne. Rozpoznać jest je bardzo łatwo między innymi po ich bardzo pięknych, charakterystycznych strojach. Co ciekawe, mniejszości żyjące w różnych wioskach mówią odmiennymi językami i podobno nie rozumieją się nawzajem. Brzmi nieźle!?
Takiej atrakcji nie można przegapić i wiedzieliśmy to jeszcze przed wyjazdem z Polski. Już wtedy Sapa była jedną z lokalizacji o której wiedzieliśmy, że na pewno chcemy ją odwiedzić.
Do górskiej miejscowości wybrać się można dwa sposoby: o jednym z nich wspomniałem już wcześniej. Z Hanoi organizowanych jest mnóstwo wycieczek, które zapewniają transport na miejsce i – jeśli turysta sobie tego życzy – także trekking po okolicy. Tych „spędów” staramy się jednak unikać jak ognia, szczególnie po doświadczeniach z zatoki Ha Long. Drugą opcją jest oczywiście zabranie się na własną rękę. Jako, że lubimy decydować sami za siebie, oczywiście postanowiliśmy wybrać bramkę numer dwa.
Bilety na nocny pociąg kupiliśmy samodzielnie na głównej stacji Hanoi, na której znajduje się nawet specjalne okienko dla turystów, a petentów obsługują panie mówiące całkiem nieźle po angielsku! Niestety już po minucie rozmowy okazało się, że (podobnie jak w innych krajach regionu), klasa „normalna” jest praktycznie niedostępna dla zwykłego „białasa”. Jeżdżą nią tylko lokalni mieszkańcy, a turystom zawsze wpychany jest najdroższy bilet, bez informacji o innych możliwościach.
Na szczęście nie było tak źle i po chwili ustaleń udało nam się dostać dwa bilety na nocny pociąg z Hanoi do Lao Cai czyli miejscowości przesiadkowej, w której dodatkowo znajduje się granica z Chinami. Za całość zapłaciliśmy 190 000 dongów (ok. 33zł) od głowy, co było ceną jak najbardziej do przyjęcia. Zaznaczone na bilecie miękkie miejsca siedzące miały nam zapewnić wygodną podróż, ale po pojawieniu się na stacji i wypatrzeniu naszego pociągu okazało się, że nasze miejscówki… nie istnieją! Mało tego! Nie istnieje nawet cały wagon 7, który miał być wagonem z miejscami siedzącymi. Zamiast niego, podstawiono wagon sypialny, gdzie umieszczono też i nas. Lepiej? O tym za chwilę…
Dyskusji z konduktorem nie było, a „proszę wsiadać, drzwi zamykać” to jedyny komunikat, który mogliśmy zrozumieć z jego łamanej angielszczyzny i „na migi”. Nie pomogła nawet interwencja u drugiej i trzeciej osoby – spotkała nas totalna olewka ze strony zdezorientowanej obsługi i całą noc musieliśmy spędzić w dosyć ciasnym przedziale, wraz z 5-osobową rodziną Wietnamczyków podróżujących w tym samym kierunku. Noc była trudna, a podróż „na siedząco” dosyć długa, ale na szczęście najgorszych rzeczy się nie pamięta lub wspomina z pewną dumą z ich przeżycia, więc nie ma tego złego… Około godziny 6:00 dotarliśmy do Lao Cai, z którego łatwo dostaliśmy się do celu naszej podróży, czyli Sapa. Na trasie kursują busy w cenie 50 000 dongów (stargowane do 40k), ale także mało widoczne i rzadziej jeżdżące busiki „publiczne” za 28 000. Warto wiedzieć!
W tym miejscu mała pauza, aby usprawiedliwić to, co przeczytacie w dalszej części tego wpisu. Jeszcze przed wyjazdem z Hanoi wiedzieliśmy, na co się piszemy. Prognozy pogody były nieubłagane – w Sapa o tej porze roku panuje po prostu prawdziwa zima! Mimo tego, że jesteśmy w Wietnamie, to jednak górskie położenie oraz dodatkowo środek grudnia powodują, że w miasteczku jest naprawdę zimno. A jak zimno? Już mówimy…
No więc podczas naszego pobytu w Sapa temperatura wahała się od 2 do 6 stopni Celsjusza. Nawet ja musiałem odgrzebać swój niebieski softshell, czyli najgrubszą rzecz, jaką posiadam swoim plecaku. Ostatnio używałem go w Moskwie, gdzie temperatury również były podobne. No cóż, wszystko to na własne życzenie, a więc nie ma miejsca na narzekanie! Nawet Marta próbowała nie marudzić mimo, że od samego rana dygotała z zimna…
Miejsce do spania musieliśmy znaleźć samodzielnie już na miejscu, ponieważ w naszym stylu, nie zabookowaliśmy sobie nic z wyprzedzeniem. Praktycznie zawsze wychodzimy z założenia, że w małym miasteczku znaleźć coś bardzo łatwo, przy okazji w niższej cenie. O ile w tropikach ten plan sprawdza się wyśmienicie, o tyle w górskim Sapa trochę żałowaliśmy naszej decyzji, a znalezienie normalnego miejsca zajęło nam prawie dwie godziny i do tego czasu zdążyliśmy już solidnie zmarznąć. Zresztą znalezienie hotelu wcześniej też by tutaj nie pomogło. Wyobraźcie sobie, że praktycznie w żadnym miejscu (w naszym przedziale cenowym) nie ma ogrzewania, a po wejściu do pokoju para bucha z ust. Zarówno na ulicach, jak i w hotelach, ludzie ogrzewają się przy paleniskach w postaci miski zawierającej żarzące się węgle i popijając herbatę lub mocne, ryżowe wino. Jak dobrze, że 2 dni wcześniej kupiłem sobie w Hanoi rękawiczki!
Plan na zwiedzanie okolicy był dosyć prosty. W Sapa planowaliśmy zostać dwa lub trzy dni, z czego pierwszy dzień poświęcić na zwiedzenie miasteczka, a kolejny dzień lub dwa na mały trekking, może nawet z noclegiem we wsi. Dosyć szybko okazało się, że zaczęliśmy myśleć o zmianie rozpiski, bo wytrzymanie nocy w zimnym pokoju było naprawdę ciężkie. Zresztą, same Sapa też nas nie zachwyciło. Mała mieścina wygląda jak zakopiańskie Krupówki – mnóstwo turystów, same restauracje i sklepy z pamiątkami, trzykrotnie zawyżone ceny – naprawdę nic szczególnego. Gdyby nie to, co znajduje się w najbliższej okolicy, nie warto byłoby tam jechać. No i do tego ta temperatura oraz gęsta mgła! Przysłaniała ona resztki widoków, też zresztą o tej porze roku niezbyt spektakularnych… W środku grudnia pola ryżowe wyglądają jak pokryte błotem pagórki. Postanowiliśmy jednak być twardzi i wytrzymać do samego końca! Mimo braku rewelacyjnych widoków i szczękających zębów (szczególnie u Marty) udało nam się zobaczyć całkiem sporo. A później – zgodnie z dalszym planem – wybrać się do oddalonego o około 100 km Bac Ha na niedzielny targ!
Warto też wspomnieć o mniejszościach etnicznych, które także idą z duchem czasu i zdecydowanie są już w XXI wieku. Mimo, że często ich chaty wyglądają jak buda dla psa, a ludzie nie posiadają żadnego, nawet podstawowego wykształcenia, to świetnie władają językiem angielskim, wyuczonym tylko i wyłącznie dzięki rozmowom z turystami! W centrum Sapa spotkać można całe mnóstwo zarówno młodych dziewczyn , jak i starych kobiet z plemienia H’mong, oferujących swoje usługi jako przewodnicy. Za jedyne 10-15 dolarów dziennie, możesz spędzić z nimi całe dwa lub trzy dni podczas trekkingu, zjeść obiad w ich wiosce i spać na posłaniu w jednej z chałup. Nawet zachodni turysta może się tu poczuć naprawdę zawstydzony, gdyż poziom angielskiego jest często naprawdę wysoki! Niesamowite!
Pierwszy dzień tuż po przyjeździe do Sapa spędziliśmy na dosyć krótkiej, ale bardzo urokliwej wycieczce pieszej do wioski Cat Cat, w której możemy zobaczyć całe tabuny kolorowych H’mongów, czyli najliczniejszej mniejszości etnicznej w całej okolicy. Cat Cat znajduje się w odległości około trzech kilometrów od Sapa i jest to niewielka wioska, która niestety przypomina już rezerwat… Co druga chata to sklep z pamiątkami, każdy z mieszkańców próbuje sprzedać jakiś bubel, a całość wygląda – delikatnie mówiąc – mało prawdziwie… Mimo wszystko uważamy że do Cat Cat wybrać się naprawdę warto – przede wszystkim dla pięknej natury! Okolica jestq super, żeby wspomnieć tylko o świetnym wodospadzie, znajdującym się w samym centrum wioski! Jako, że osada znajduje się niżej od Sapa, widać było dużo więcej niż tylko mgłę. Dlatego – paradoksalnie – widok „z dołu” był lepszy niż ten „z góry”!
Wieczór upłynął pod znakiem suszenia rzeczy, grzania się pod kołdrą z kocem elektrycznym, (który na szczęście był w hotelu) oraz kolacją ze spotkanym w miasteczku sympatycznym Polakiem – Łukaszem Rakiem, na którego zresztą trafiliśmy jeszcze później w Hoi An. Łukasz wyszedł z podobnego założenia jak i my: życie jest za krótkie i masz je tylko jedno, dlatego nie warto odkładać kupy kasy na lepszy samochód i czasem trzeba na chwilę przystanąć. Mimo dobrej pracy we Wrocławiu rzucił wszystko i wybrał się na pół roku do Azji. Dokładnie tak, jak my. Pozdro Łukasz! :-)
Drugi dzień w Sapa to jednak trekking! Mimo masakrycznej pogody i padającego deszczu, postanowiliśmy wybrać się na dłuższy spacer. Całość zaplanowaliśmy w recepcji naszego hotelu i po godzinie czekała już na nas dziewczyna z plemienia H’mong, która miała być naszym przewodnikiem na cały dzień. Przyznaję – trekking to był mój pomysł. Marta po pierwszym dniu miała naprawdę dosyć, a zimno i chłód dały jej w kość. Chciała jechać dalej do Bac Ha, które było kolejnym celem naszej podróży. Tutaj jednak włączyła się w głowie lampka – być w Sapa i nie pójść na trekking? Przecież to grzech! Zaciągnąłem Martę trochę na siłę i przez pierwszą część naszej wyprawy była chyba trochę zła ;) Przede wszystkim dlatego, że nie było ani widoków, ani ciekawej trasy – jednym słowem „nie było niczego”. W pewnym momencie do naszej przewodniczki dołączyło kilka „koleżanek” w wieku różnym: od 15 do 70 lat. Dwie lub trzy z nich miały na plecach charakterystyczny dla nich ładunek: małego „bąbla” przewieszonego na kawałku materiału. Maluchy nie piszczały ani słowem – podobno chodzą na trekkingi od niemowlęctwa. Byliśmy przekonani, że na koniec wycieczki kobiety będą chciały wepchnąć nam jakieś pamiątki (co zresztą miało miejsce), ale jak się później okazało, miały też inne zadanie… Po obiedzie radykalnie zmieniliśmy trasę naszego trekkingu i zaczęła się prawdziwa jazda!
[fb_embed_post href=”https://www.facebook.com/letsgetlostpl/posts/1502476433382294/” width=”650″/]
Ostre podejścia w górę, mocne zejścia w dół – a wszystko to w błocie po kostki… Trasa zaczęła się nagle robić bardzo ciekawa oraz – nie ukrywamy – dosyć trudna. W naszej grupie było około ośmiu osób i część z nich wyraźnie przestawała dawać radę. Widzieliśmy też 2 spektakularne upadki, z czego jeden zakończył się kilkumetrowym zjazdem na pupie w błocie. No a co robiły wspomniane wcześniej panie? Otóż wyposażone w cudowny sprzęt w postaci gumowców, były naszymi pomocnikami! Osobiście miałem się kogo przytrzymać w najgorszych momentach całego trekkingu, a moją cudowną przyjaciółką przez ostatnie 2 godziny była 60 letnia kobieta, ubrana w przepiękny, tradycyjny strój. Bardzo wesoła zresztą – niestety nie mówiła ani słowa po angielsku. Szkoda. Mimo tego i tak trochę sobie pogadaliśmy :-)
Sapa zdecydowanie warto zobaczyć – odwiedziny polecamy jednak w miesiącu innym niż grudzień. W przeciwieństwie do Ha Long Bay to punkt obowiązkowy, który polecamy z czystym sumieniem, choćby po to, aby zobaczyć niesamowitych ludzi z mniejszości etnicznych i ciekawe miejsca podczas (czasami) niezbyt dobrze zapowiadającego się trekkingu. Zdjęć z niego jednak praktycznie nie mamy. Zamiast aparatu trzymałem kurczowo za rękę moją 60-letnią przewodniczkę! ;) Widoki, jakie mieliśmy okazję podziwiać, znajdziecie w galerii z Sapa.