Współczesna turystyka jest owocem poszukiwań zbiorowej wyobraźni, lawirującej wokół zobaczonych w internetach, podkolorowanych w fotoszopie obrazków, połyskujących katalogów i opowieści, które powtarzane z ust do ust z czasem stają się jedynie legendą nie mającą wiele wspólnego z rzeczywistością. I tak dawne świetności, przeobrażone wskutek pogoni za pieniądzem w konglomeraty bez uroku, nadal pobudzają masową wyobraźnię i mało kto waży się nie ujmować ich w swojej turystycznej rozpisce. O czym piszę?
Ano o takich Krupówkach, przez które w sezonie ciężko przejść, tak są zapchane. O londyńskiej Oxford Street, która dziś jest potwornie tłocznym deptakiem dla wygłodniałych zakupoholików. O Khao San Road w Bangkoku, mekce miłośników podróży z plecakiem, zatłoczonym, syfiastym miejscu, w którym trudno opędzić się od naganiaczy oferujących usługi taksówkarskie, fałszywe dokumenty, spotkania z prostytutkami czy garnitury szyte na miarę. Co te wszystkie miejsca mają ze sobą wspólnego? Otóż każde z nich już dawno zatraciło swój pierwotny urok i stało się siedliskiem wyznawców kultu pieniądza, nie dbających o jakość oferowanych usług i liczących na łatwy zarobek. Wszystko to dlatego, że cechy, dzięki którym dane miejsce stało się sławne już dawno przestały istnieć lub istnieją szczątkowo (np. prawdziwe góralskie jedzenie na Krupówkach), ale legenda powtarzana raz za razem wyniosła miejscówkę na piedestał kultu, przyciągając kolejnych turystów chętnych na zobaczenie tego, czego ominąć wręcz nie wypada. Tam po prostu TRZEBA pojechać! A ja sądzę, że gie prawda! ;-)
Po wspaniałych 3 dniach spędzonych w Hanoi, zdecydowaliśmy się na wizytę w legendarnym miejscu – zatoce Ha Long. Okrzyknięta przez przewodniki największą atrakcją Wietnamu miała oferować cudowne i niezapomniane widoki, opakowane w wycieczkę na statku. Już od jakiegoś czasu zastanawialiśmy się jak ugryźć Ha Long, docierały do nas bowiem sygnały o tym, że atrakcja prezentuje się tak sobie. Kiedy na dwa dni przed planowanym wyjazdem zaczęliśmy gorączkowo poszukiwać najlepszej opcji, od niepochlebnych opinii wyczytanych w necie opadły nam witki… Wiele osób pisało, że wycieczki są drogie, oferują słabą jakość i generalnie wolałyby chyba darować sobie te atrakcje. Mądry turysta po szkodzie, nie jesteśmy tu wyjątkiem. Zaalarmowani tymi sygnałami nie zrezygnowaliśmy w wizyty w Ha Long, a postanowiliśmy poszukać opcji „klejonej”, co oznacza, że kombinowaliśmy jak dotrzeć do portu i kupić rejs już na miejscu. Po przeliczeniu kosztów i konsultacji z godną zaufania Wietnamką wyszło nam, że chyba jednak będzie lepiej i taniej skorzystać z opcji „all inclusive”, choć generalnie takowych nie lubimy. Po przetrzepaniu internetu dowiedzieliśmy się, że biznes w zatoce jest zdominowany przez wielkie firmy, więc raczej nie ma szans na dotarcie do jakiegoś indywidualnie działającego właściciela łódki, który zaproponowałby spersonalizowaną trasę. Istnieją więc właściwie trzy opcje: albo godzisz się na bycie trybikiem w machinie masowej turystyki i płyniesz w sztampowy rejs (z jednym lub kilkoma noclegami na łódce lub tylko na parę godzin), albo wynajmujesz za milion dolarów prywatną łódkę tylko dla siebie i każesz obwieźć się tam, gdzie masz na to ochotę, albo jesteś zawodowym, najlepiej olimpijskim kajakarzem i ogarniasz temat w 100% sam wiosłując od skały do skały.
Wycieczka do Ha Long kosztowała nas po 57 dolców za głowę (wytargowane z 60, dobre i to) i zawierała:
- transport z Hanoi do zatoki minibusem i z powrotem
- pełne wyżywienie (obiad na statku, owoce i wino na popołudniową przekąskę, kolacja, śniadanie i kolejny obiad)
- nielimitowane lane piwko od 20 do 22
- godzinę pływania na kajakach
- bilety wstępu do atrakcji (dwóch – samej zatoki i jaskini Thien Cung)
- nocleg w kajucie
Veni, vidi, ale czy vici? Tadam, chwila prawdy! Dlaczego uważam, że będąc w Wietnamie można darować sobie zorganizowany rejs po legendarnej, pocztówkowej, wyskakującej z okładek kultowych przewodników zatoce Ha Long? Oto kilka powodów:
1. Widoki. Ha Long nie można odmówić uroku, to miejsce niewątpliwie piękne, w końcu na światową listę UNESCO nie wpisuje się bez przyczyny. Wapienne skały pokryte soczystą zielenią mogą robić wrażenie. Dodatkową, świetną atrakcją podczas rejsu będzie wizyta w jaskini np. Thien Cung, której wnętrze wygląda jak scenografia do filmu science fiction. Absolutnie fantastyczna ta jaskinia! Wszystko pięknie, ale jest jedno ale. Jeśli byliście w Tajlandii (ja byłam), widok zatoki najprawdopodobniej Was nie powali. Tajskie skały w prowincji Krabi prezentują się równie okazale, a dodatkowo częściej występują na tle lazurowej wody, bo tam dobra pogoda jest prawie zawsze.
2. Pogoda właśnie! My trafiliśmy na złą, może nie fatalną, bo nie padało, ale było chmurnie i bardzo zimno. Ha Long Bay jest na północy Wietnamu, gdzie klimat często płata figle. Czasem więc na rejs lepiej zabrać ciepły sweter niż kąpielówki… Wypad do Ha Long jest więc pogodową ruletką z dużymi szansami na przegraną.
3. Formuła rejsu. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Standardowe atrakcje to wizyta w naprawdę pięknej jaskini, ale poza tym nie dzieje się prawie nic poza jedzeniem, oczekiwaniem na jedzenie i oczekiwaniem na transport. Organizatorzy w katalogach karmią turystów obrazkami z banku zdjęć : szalone karaoke, kolorowe drinki, nauka gotowania… Z przykrością stwierdzam, że to pic na wodę. Dosłownie! ;-) Może kajaki uratowałyby nieco sytuację, ale przy temperaturze, którą zastaliśmy, ledwo wchodziliśmy na górny pokład, żeby podziwiać skały i zrobić kilka fotek, a co dopiero wypuszczanie się na kajaki. Jeszcze jedną atrakcją miała być lekcja gotowania wietnamskich potraw. Była to typowa zapchajdziura, w ramach której adepci mieli okazję podziwiać mistrza zawijającego sajgonki. Imponujące! ;-)
4. Zero ruchu. Kiedy kupujesz wycieczkę rejsową, wyobrażasz sobie, że polega ona głównie na płynięciu, prawda? Marzysz o zmieniających się krajobrazach, liczysz na to, że fotogeniczne widoki zostaną uwiecznione na własnoręcznie zrobionych fotkach. W Ha Long rejsy wyglądają trochę inaczej. Płyniesz może godzinę-półtorej, a później zatrzymujesz się i właściwie do końca rejsu pozostajesz w tym samym miejscu, oczywiście w otoczeniu pierdyliarda podobnych statków. Dlaczego tak jest? Bo tak łatwiej, taniej, wygodniej? Wszystko to wygląda trochę jak ursynowskie sypialniane bloki, tylko są to nie bloki, a łódki i nie na lądzie, a na morzu :-)
5. Towarzystwo. Taka wycieczka to loteria towarzyska. Możesz trafić na szalonych 20-latków z Australii, którzy do Wietnamu przyjechali po to, żeby imprezować, więc będą pić do późna i zataczać się ciemną nocą po korytarzach. To wersja statku w wydaniu „party”… Możesz też wylądować na statku z grupą niemieckich emerytów, którzy o 20 będą już smacznie spać i pochłoną twoją porcję obiadu bez zapytania i mrugnięcia okiem. Nigdy nie wiesz, ale chyba zgadzamy się co do tego, że taki jest urok prawie każdej zorganizowanej wycieczki. Najgorsze jest to, że nie masz wyboru, twoje jedyne prawo to prawo leminga – masz iść za tłumem, tam gdzie Cię przydzielą. Przykład naszego rejsu – dziewczyny z Kanady wedle zapewnień organizatorów miały znaleźć się na imprezowym statku, a okazało się, że naszej ekipie trochę brakowało do tańców na stole i młode imprezowiczki wynudziły się niczym mopsy, marszcząc noski z niezadowolenia. Obstawiam, że gdybyś zażyczył sobie wersję „chill out”, czyli spokojną, powiedziano by ci, że nie ma problemu, po czym wylądowałbyś najpewniej na jednym statku z miłośnikami potańcówek i popijaw z piekła rodem.
6. No właśnie. Wybór, a właściwie jego absolutny brak. Począwszy od formy „zwiedzania” zatoki, aż po czas, jakim dysponujesz na zobaczenie jaskini (ani dłużej, ani krócej niż przewiduje program). Nie ma tu żadnej dyskusji, twoje zdanie i potrzeby możesz sobie wsadzić gdzie chcesz, nikt nie przejmuje się opinią klientów, bo przecież korzystasz z tej usługi zapewne pierwszy i zarazem ostatni raz w życiu. Uczestnicząc w takiej formie turystyki masz też wrażenie, że przekształcasz się w barana, który stanowi tysięczną część bezkształtnej masy stada. Wpychają Cię do autobusu, później do sklepu, w którym powinieneś kupić „etniczne” kapcie „made in China” i figurkę greckiej bogini z jadeitu, później pchają do łódki, po czym stoisz w kolejce do stalaktytu w jaskini (!!!), następnie widzisz, że Twój statek jest jednym z kilkudziesięciu innych zacumowanych w tym miejscu, a kiedy wracasz z rejsu widzisz kolejne napierające na port TŁUMY. Brakuje tylko pastucha elektrycznego.
7. A wszystko to za spore pieniądze. Cenę rejsu znacie. To całkiem dużo pieniędzy jak na wietnamskie realia. Jeśli dodać do tego ceny w sklepie, który był przystankiem na toaletę i mini zakupy (22 złote za paczkę Pringelsów, woda w cenie trzykrotnie wyższej niż w hotelu!) i ceny na samym jachcie (napoje oczywiście płatne oddzielnie, stary trik), to wychodzi na to, że droga ta przyjemność. Za taką, a nawet o wiele mniejszą kwotę, można zobaczyć w Wietnamie dużo ciekawsze rzeczy (niedługo o niektórych napiszemy:)).
Na pocieszenie dodam tylko, że było i kilka plusów. Jedzenie było smaczne i starczyło go dla każdego, a dania przyrządzane były m.in. ze świeżych owoców morza takich jak krewetki, małże, kalmary i ryby. Serwowano też pyszną, tradycyjną wietnamską kawę i choć była ona dodatkowo płatna, była warta swojej ceny. Na pochwałę zasługuje też sama kajuta – przestronna, czysta i z oddzielną łazienką.
Większość naszych kompanów z rejsu była równie nim zniesmaczona co my, co oznacza chyba tyle, że nie jesteśmy jakimiś szczególnie zmanierowanymi i kapryśnymi wybrykami natury ;-) Oczywiście mam pełną świadomość, że gdybyśmy trafili na lepszą pogodę, byłoby zdecydowanie przyjemniej, a popijane na górnym pokładzie piwko i spektakularny zachód słońca skutecznie otarłyby nam łzy po wszelkich niedociągnięciach. Nie zmienia to jednak faktu, że wycieczki all inclusive do flagowych miejsc nie podobają się nam i będziemy starali się ich unikać w przyszłości za wszelką cenę.
Słowem podsumowania – uczmy się na błędach innych i miejmy czasem odwagę olewać legendy, szczególnie jeśli wokół nich narosła masowa turystyka. Jeśli jednak uznacie, że nie przeżyjecie pobytu w Wietnamie, nie odhaczając wizyty w legendarnej zatoce Ha Long, pomyślcie o jednodniowym rejsie i noclegu na wyspie Cat Ba. Będziecie mieli więcej niezależności i czyste sumienie, że zgodnie z elementarzem zobaczyliście to, co rzekomo w Wietnamie najlepsze ;-)
Zapraszamy do szaro-burej galerii z Ha Long!