Jeszcze przed wyjazdem, kiedy czytaliśmy o północy Wietnamu wiedzieliśmy, że chcemy pojechać do Bac Ha. Ta mała, senna mieścina znana jest przede wszystkim z cotygodniowego targu, na który ściągają okoliczne górskie plemiona. Wizja spotkania z mniejszościami etnicznymi była dla nas magnesem ściągającym nas na miejsce. Jak się nam podobało? Jak pobyt w Bac Ha wypadł w praktyce? Śpieszę z odpowiedzią!
Do Bac Ha dotarliśmy z Sapa, gdzie zamarzaliśmy rano, w południe i w nocy, na zewnątrz, w hotelu i knajpach. Byliśmy wymęczeni i mieliśmy nadzieję na łagodniejsze traktowanie przez górską aurę. Tak się składa, że Bac Ha jest położona niżej niż Sapa, więc ma łagodniejszy klimat i, szczęśliwie dla nas, rzeczywiście było kilka stopni cieplej.
Jeśli chodzi o wizytę w Bac Ha, kluczowym czynnikiem jest moment przyjazdu. My główkowaliśmy i gimnastykowaliśmy się co niemiara, żeby być na miejscu na niedzielny wczesny ranek. To właśnie wtedy małe, senne i nudne miasteczko nagle ożywa i zaczyna wibrować kolorami strojów kobiet, zapachami z garkuchni oraz odgłosami ludzi i zwierząt.
Do Bac Ha dotarliśmy w sobotę po południu. Obejście miasteczka zajęło nam chyba godzinę, wliczając w to przystanki na zdjęcia i znalezienie noclegu. Oprócz marketu i jednej ładnej świątyni nie ma tu nic ciekawego. Ale dobra wiadomość dla turystów – znajdziecie tu sporo „tour operatorów”, którzy zorganizują trekkingi po okolicy, np. z noclegiem w skromnym domostwie jakiegoś górskiego plemienia i wszelkie inne aktywności za kwoty niższe niż w kurortowym Sapa.
Na wieczór zaplanowaliśmy wypad na obwieszczony na wielkim banerze sobotni market z występami. No i poszliśmy. Na miejscu okazało się, że market oznacza tyle, co kilka straganów z kawą i grillowanymi parówkami. Występy składały się z pokazów tańców, pokazu umiejętności pana grającego na fujarce i show dziadka, który skakał jak szalony, udając, że gra na tradycyjnym flecie, choć w rzeczywistości w tle leciał playback. Jak łatwo się domyślić, dziadek zgarnął największe brawa ;-) Na zakończenie godzinnych popisów rozpalono na środku placu wielkie ognisko, wokół którego koło składające się z kilkudziesięciu lokalsów i dokładnie dwóch białasków (oczywiście byłam to ja i jakiś chłopak) tańcowało w rytm wietnamskich, tradycyjnych piosenek. O 21:00 było już po wszystkim, gasimy światła, do widzenia!
Następnego ranka wstaliśmy przed 7:00, żeby jeszcze przed przybyciem wycieczek z Sapa, obejrzeć targ. Kiedy weszliśmy na plac, wiele targowych stoisk już było rozstawionych, ale najlepsze miało dopiero nadejść.
Zasadniczo targ składa się z kilku części tematycznych. Ogromną część zajmuje tu klepisko, bezpośrednio na którym rozkładają się ubrane na kolorowo babeczki i babuszki, sprzedające warzywa, owoce, fistaszki przygotowywane na parze, suszone papryczki chilli i dziwaczne grzyby. Po prawej stronie od klepiska znajduje się kuchenne centrum marketu – to tu kucharze dumnie eksponują wszelkiej maści podroby, gotowane tusze i gary z wywarami, zachęcając strudzonych drogą kupców do chwili oddechu nad miską tłustej zupy z makaronem ryżowym, mięsiwem i świeżymi ziołami. Oprócz zup na targu można skosztować placuszków z kleistego ryżu, bułek czy też robionych na parze, puszystych kul z różnym nadzieniem. No a skoro można porządnie podjeść, to pewnie wypadałoby też czymś czegoś się zapić! Oprócz kawy i herbaty serwuje się tu piwo, niestety tylko butelkowe, oraz samogon o mocy sylwestrowych petard największego kalibru! Nie dajcie się zwieść eufemistycznemu pseudonimowi domowego trunku. Lokalsi nazywają go winem ryżowym, choć od wina ten napój dzieli kilkadziesiąt voltów!
Z częścią jedzeniową sąsiaduje część typowo turystyczna, bardziej cywilizowana, bo tu do czynienia mamy już z regularnymi stoiskami z dachem i ladami. Tu sprzedają już tylko Wietnamczycy, a nie ludzie z górskich plemion, ceny na starcie są kosmiczne, ale pamiętajcie, że targować się można do utraty tchu! Kupicie tu naprawdę fajne pamiątki z Wietnamu, ale też świetne torebki, niezłą biżuterię, a także znajdziecie wymarzony szal. Pytanie tylko czy nie lepiej kupić takiej oryginalnej pamiątki u babuszki z plemienia? Idąc kawałek dalej trafiamy na warzywno-owocową część targu, która nie porywa, gdyż jest standardowa, grzeczna i wietnamska. Bardziej interesujący jest wycinek marketu z jego mięsną sekcją – tu spotkacie rzeźników z powołania, panie opalające fragmenty świnki miniaturowym palnikiem i potkniecie się o butelki z krwią, pewnie jeszcze ciepłą. Kawałek dalej znajduje się rynek odzieżowo-obuwniczy. Tu miejscowe i przybyłe z gór piękności zaopatrują się w tradycyjne chusty, spodnie, spódnice i inne fatałaszki. Niektóre ubrania wyglądają jak dzieła sztuki i sama z chęcią zaadoptowałabym je jako oryginalne dodatki na co dzień. Oczywiście na tradycyjnych ciuchach się nie kończy – nie może tu zabraknąć importowanych towarów z Chin – plastikowych klapków, syntetycznych skarpetek i tysiąca innych wdzianek wątpliwej jakości.
Proszę Państwa, uwaga! Nadszedł czas na gwóźdź programu! Targ zwierzęcy! Znajduje się on na niewielkim, dwupiętrowym wzniesieniu. Drugie piętro okupują tylko i wyłącznie woły, ciągnięte tu z najdalszych wiosek regionu. W kącie, oddalone od gawiedzi, stoją za karę rozrabiające, rządne romansów i bójek samce.
Na pierwszym piętrze jest miejsce dla drobnicy – pełno tu kur, muskularnych kogutów i gęsi w bambusowych klatkach. Nieco przerażające widoki zapewniają handlarze świniami, którzy umieszczają je spętane w workach, zostawiając im tylko otwór na ryjek. Świnie trzęsą się z zimna, strachu i pokwikują nerwowo. Jednak największym szokiem dla przybysza z zachodu jest handel kotami i psami. O ile te pierwsze wyglądają na zakapiorów zaprawionych w bojach ze szczurzymi zastępami, o tyle obecność psów na rynku uruchamia najmroczniejsze zakamarki wyobraźni. W końcu wiadomo przecież, że psy w Wietnamie, podobnie jak w Chinach, są dla niektórych przysmakiem. My łudziliśmy się, że jednak kupcy zaopatrują się w pupili, stróżów domostw i przyjaciół, a nie mięso na kolację.
Główną atrakcją targu dla nas, turystów, byli jednak ludzie. Kolorowe stroje kobiet i dziewczynek, głównie z plemienia H’mongów cudownie kontrastowały z szarością budynków i zadymionym powietrzem, jednocześnie współgrając idealnie z soczystymi kolorami warzyw i owoców. Zachwycaliśmy się scenami z udziałem młodziutkich dziewczyn noszących przez cały dzień swoje maleńkie dzieci na plecach. Obserwowaliśmy pijących wino ryżowe i palących opium mężczyzn, grających tak zawzięcie na tradycyjnych fujarkach, że aż wpadali w trans. Podziwialiśmy różne etapy piękna, w 100% naturalnego, w plemiennym, nieskażonym playboyową wizją świata, wydaniu. Drobne dzieci o wielkich oczach i kruczoczarnych, poczochranych włosach i umorusanych buziach, młode, szczupłe dziewczęta rumieniące się pod wpływem spojrzeń kawalerów oraz staruszki o bezzębnych uśmiechach i pomarszczonych, zgaszonych spojrzeniach. I to piękno ujęło nas najbardziej, pokolorowało nasze wspomnienia na zawsze.
Na targu spędziliśmy ok. 5 godzin, kręcąc się w koło, robiąc fotki i nagrania. Przez ten czas ani przez chwilę się nie nudziliśmy, oczy orbitowały nam nieustannie, a pobudzone zmysły sprawiły, że zapomnieliśmy o zmęczeniu. Zresztą zobaczcie sami jakie cuda tam widzieliśmy! Gorąco polecamy odwiedziny w Bac Ha, dla nas ta wizyta była strzałem w dziesiątkę na naszej wietnamskiej mapie!