Po relacjach Pojechanej i TropiMy Przygody marzyło nam się spotkanie z pięknością w postaci peruwiańskiej Tęczowej Góry. Pojechana wybrała się na miejsce własnym samochodem, TropiMy dogadali się biurem podróży (czyli zredukowali sobie koszty), a nam biedakom bez fury nie wiadomo dlaczego wydawało się, że taka wycieczka jest piekielnie droga. Będąc w Cusco nawet nie planowaliśmy wizyty w jakiejś agencji, bo z góry założyliśmy, że i tak nie będzie nas stać… Na szczęście wzięliśmy się w garść i poszliśmy popytać o ceny na mieście – ku naszego zdziwieniu okazało się, że jednodniowa opcja to koszt jedynie ok. 100 soli za osobę (nieco ponad 100 PLN), a cena zawiera wszystko – od transportu przez śniadanie i obiad, aż po bilet wstępu.
No i pojechaliśmy! O Tęczowej Górze nasi poprzednicy napisali już chyba wszystko, więc nie będę się tu powtarzać, bo trochę o czym innym będzie ten post. O czym? A no o tym, że jednak nie cierpimy zorganizowanych wycieczek i po raz kolejny dowiedzieliśmy się dlaczego na nie zwykle nie jeździmy. Od czego by tu zacząć… Tym razem mieliśmy wrażenie, że nasz uroczy przewodnik o poczuciu humoru Tadeusza Drozdy jest bardziej poganiaczem bydła niż turystycznym guru – na dzień dobry dowiedzieliśmy się, że jak komuś zechce się siusiu to musi się ogarnąć szybko lub bardzo szybko. Później było już tylko gorzej – każda próba zatrzymania się na chwilę na zdjęcia albo moment kontemplacji zniewalającej przyrody były natychmiast poskramiane, co doprowadzało nas do szewskiej pasji. Kiedy po ponad trzech godzinach marszu doszliśmy do osławionej Tęczowej Góry i okazało się, że jest taka mgła, że nici z jakichkolwiek zdjęć, przewodnik wzruszył ramionami i olał nasze prośby o pozostanie na miejscu nieco dłużej. Postanowiliśmy więc robić swoje i wykazać się niesubordynacją – poczekaliśmy kilka minut, aż się przepaści i dzięki temu mamy kilka względnie fajnych fotek. Poza tym nasz poganiacz, oops, przewodnik, nie powiedział nam absolutnie nic na temat samej góry, ludzi, których mijaliśmy, no niczego nam nie powiedział… Zresztą kiedy czasem próbował mówić coś po pseudo-angielsku (część grupy nie znała hiszpańskiego), nikt nic nie rozumiał, a jeśli dodać do tego zawiłe i dość specyficzne dowcipy à la wspomniany pan Drozda, to wychodziła z tego tylko ogólna konsternacja, poparta kłopotliwym milczeniem „publiczności”. Poza tym ku naszemu niezadowoleniu w naszej wędrówce brało udział turyści z ok. 15 innych minibusów, szlak wyglądał więc miejscami jak kolejka w Biedronce tuż przed długim weekendem… No i pogoda była w kratkę (choć to nie wina przewodnika, turystów ani nikogo innego) – na zmianę rozbieraliśmy się do koszulek, po czym znów zakładaliśmy czapki i kurtki. Zaczęło się od deszczu, później było słońce, grad, śnieg, później znów słońce, a na koniec lodowata ulewa. To właśnie dlatego nie zobaczyliśmy Tęczowej Góry w całej okazałości, ale… Jeśli mielibyśmy zdecydować, pojechalibyśmy bez wątpienia jeszcze raz! Nawet gdybyśmy znów mieli wstać o 3 nad ranem (tak, startuje się w nocy). W końcu zobaczyliśmy to co chcieliśmy, nie zapłaciliśmy za to fortuny, a i głodni nie chodziliśmy :)
Zresztą spójrzcie na zdjęcia! Oszałamiające Krajobrazy, uśmiechnięci mieszkańcy w tradycyjnych strojach, pasące się owce, lamy i alpaki, towarzyszące nam w drodze kudłate psy i debiut na 5000 m n.p.m.! Było super, zaryzykowałabym stwierdzenie, że sama droga była ciekawsza niż cel. I choć zawsze będę namawiać siebie i Was na samodzielnie organizowanie wycieczek gwarantujące większą samodzielność i swobodę, to tym razem uznaję, że wszelkie defekty spędu w postaci tego tripu zostały przyćmione cudownymi okolicznościami andyjskiej przyrody!
P.S. Fotki ja zwykle zostały zrobione za pomocą mojego ulubionego Fujifilm X-A2 – bez filtrów, bez przeróbek. Uwielbiam i polecam!