Właśnie wróciliśmy z trekkingu, który według niektórych rankingów zalicza się do zaszczytnego grona najbardziej spektakularnych „spacerów” górskich na świecie. Mowa o słynnym Santa Cruz, który wiedzie przez doliny i przełęcze drugiego najwyższego pasma górskiego na świecie – Kordyliery Białej. Z ciekawostek – w tym paśmie możecie podziwiać ponad 50 szczytów o wysokości powyżej 5700 m n.p.m., podczas gdy w Europie nie ma żadnego, a w Ameryce Północnej – 3. W sezonie niebo jest błękitne, szczyty przyprószone śniegiem, a słońce wydobywa z wód płynących dolinami rzek lazurowy kolor. My byliśmy poza sezonem, więc liczyliśmy się z mniej pewną pogodą, która rzeczywiście okazała się dość kapryśna. Wybraliśmy się na trekking z agencją, co oznacza, że nie musieliśmy sami ciągnąć namiotu, kuchenki gazowej itd. (robiły to za nas osiołki – próbowaliśmy zabić wyrzuty sumienia podkarmiając i przytulając tych czworonożnych siłaczy). Nasze kolana i mięśnie przeżyły 3,5 dnia i ponad 40 km wspinaczki i ostrego schodzenia w dół, udało nam się nie zamarznąć w namiotach w temperaturze kilku stopni powyżej zera, nie cierpieliśmy na powszechne problemy żołądkowe (nasz kucharz był super), nie umarliśmy od braku prysznica, przeżyliśmy w lekkich butach trekkingowych śnieżycę i chodzenie niemal po kostki w lodowatej wodzie. Było warto, było super, było spektakularnie! Dlaczego? Oto kilka powodów, aby wybrać się na ten trekking!
Widoki!
To główny powód, dla którego ludzie wybierają się na Santa Cruz. Widoki są powalające, a wachlarz różnych krajobrazów jest niezmiennym motorem do stawiania kolejnych kroków, nawet jeśli nogi trzęsą się niczym galareta po kolejnych kilometrach wspinaczki! W repertuarze Matki Natury znajdują się ośnieżone szczyty (w tym ogłoszona najpiękniejszą górą świata, tzw. Paramount Mountain; my przez chmury niestety nie zobaczyliśmy jej oblicza), które onieśmielają majestatem, lazurowe jak niebo i czarne niczym smoła laguny, krystalicznie czyste rzeki i tworzące się na nich kaskady, zielone łąki z pasącymi się na nich krowami i końmi i bijące prosto ze skał źródła i wodospady. Z najwyższego punktu trekkingu, Punta Union, czyli przełęczy dzielącej trasę na „atlantycką” i „pacyficzną” (chodzi o podział wód zasilających oba oceany), się rozciąga się widok na boską dolinę z dziewięcioma planami gór oraz ostre, ośnieżone i groźne szczyty leżące z drugiej strony. Czego więcej chcieć? Jest pięknie, jest spektakularnie!
Taki tam zachód słońca w dolinie…
Dowiesz się, że potrafisz więcej, niż myślisz
Oczywiście zabrzmi to banalnie, ale taki trekking jest doskonałą okazją do tego, żeby powalczyć ze swoimi słabościami, przemóc się, pokonać swoje lęki. Trzeciego dnia, który zdecydowanie najbardziej dał nam w kość, udowodniłam sobie, że mogę więcej, niż mi się wydaje. Przez wiele godzin szłam pod górę w śniegu, w lekkich butach trekkingowych, które po godzinie były zupełnie mokre. Stopy najpierw mi zamarzły, później trochę krwawiły, zaliczyłam kilka wywrotek na tyłek i plecy na oblodzonych skałach, radziłam sobie z oddychaniem i wysiłkiem na wysokości prawie 5 000 m n.p.m., nie rozbeczałam się (jak inne dziewczyny;-)). To kolejny szczebelek na drabinie „wyczynów”. Może następnym razem pójdziemy sami na taki trekking? Moźe dam radę wspinać się z dużym plecakiem?
4750 m n.p.m. – da się? Pewnie, że się da!
Spotkasz ciekawych ludzi
Pewnie nie będzie to nic odkrywczego, ale muszę powiedzieć, że na tego typu eskapady wybierają się dość specyficzni ludzie. Na trasie Santa Cruz raczej nie spotkasz landrynkowych dziewczynek i wymuskanych chłopców, którzy najczęściej rozmawiają na temat swojej fryzury lub narzekają na pogodę. Po drodze ani na kempingach nie ma kibla, prysznica, jest pot, bolące nogi, dużo kilometrów do przebycia i nieskończenie piękne góry. Acha, jest jeszcze cholernie zimno. Właśnie z tych powodów ludzie, których można poznać podczas takiego trekkingu są interesujący, bardziej charakterni, mają coś do powiedzenia poza standardowymi, grzecznościowymi gadkami, a to wszystko sprawia, że chcesz z nimi przebywać. Do tego dochodzą przewodnicy, którzy przy odrobinie szczęścia mogą okazać się pasjonatami swojej pracy i serdeczni mieszkańcy, spotykani po drodze. I my spotkaliśmy kilka takich osób, z którymi rozmowa były prawdziwą przyjemnością.
Jak okiem sięgnąć, przestrzenie są ogromne, ale finalnie i tak lądujesz na kolacji w ciasnym namiocie z kilkoma zupełnie obcymi osobami. Lepiej, jeśli są to fajni ludzie…
Zaprzyjaznisz się z czworonogami
Przez cały trekking mieliśmy towarzystwo czworonogów, które przyłączyły się do nas na samym starcie i zamknęły z nami wycieczkę. Oczywiście nie dla każdego psy śledzące Cię przez 40 kilometrów będą atrakcją, ale dla mnie niewątpliwie były. Dwa psy i jedna suczka (była to love story na miarę „Zakochanego kundla”) szły z nami szlakami, spały z nami pod jednym namiotem, za co oczywiście dostawały pieszczoty i resztki jedzenia. Dodatkowo polubiłam osły – to ciężko pracujące zwierzęta, które przy bliższym kontakcie okazują się sympatyczne. Niektóre łaszą się i dają się głaskać. To było urocze!
Poznajcie Chocolate! Młoda, piękna, towarzyska!
Zechcesz więcej
Pewnie jak większość tego typu ciężkich eskapad, trekking Santa Cruz na zamknęliśmy myślą „Nareszcie!”. Ale kiedy wsiedliśmy do autobusu powrotnego i zaczęliśmy przywoływać obrazy, które dopiero co podziwialiśmy na żywo, szybko zaczęliśmy marzyć o kolejnym tego typu doświadczeniu. I w naszych głowach zaczęły kwitnąć plany na następne spacery, więcej gór, kolejne kilometry. I chyba to w tym wszystkim jest najpiękniejsze!
Góry uzależniają!
A Tu jeszcze kilka fotek, które możecie oglądać dzięki nieskończenie hojnej Matce Naturze, umiarkowanie dobrej pogodzie i naszemu niezawodnemu aparatowi Fujifilm X-A2.
To tylko jedna z pięknych, zagubionych lagun gdzieś w środku magicznych Andów…
W górach sprawdza się zasada – im bardziej kręta ścieżka, tym piękniejsze widoki.
A na koniec widoki z początku naszego trekkingu – od startu było pięknie i wesoło!