Dziś oddaję w Wasze ręce notatkę napisaną na gorąco. Dosłownie wczoraj udało nam się przeżyć jeden z najlepszych trekingów na naszej trasie. Jako, że sami mieliśmy pewne problemy z uzyskaniem informacji nt. wyprawy na Páramo de Ocetá w internecie, postanowiłam spisać wszystkie informacje i wrażenia związane z tym niezwykłym spacerem. Być może turystom chcącym odwiedzić Kolumbię ten post podsunie pomysł na spędzenie ciekawego dnia na łonie natury, a konkretniej w jednym z ciekawszych ekosystemów na naszej planecie!
Zacznijmy od tego czym właściwie jest páramo. Otóż jest to specyficzny ekosystem występujący na wysokości pomiędzy 3000 a 4000 m.n.p.m. w Andach, a konkretniej w Kolumbii, Peru, Wenezueli i Ekwadorze, przy czym 60% powierzchni páramo znajduje się właśnie w Kolumbii. Niezwykłość tego środowiska polega na tym, że pełni on rolę swoistej gąbki, która dzięki swojej specyficznej roślinności chłonie wilgoć, aby w suchych okresach oddawać ją do gleby, przez co zapewnia m.in. wodę pitną. Główną rolę gra tu roślina zwana frailejón – przypomina ona kaktus (choć nim nie jest) z bujną czupryną i jest wyjątkowo długowieczna. Ciekawostką jest także fakt, że frailejón rośnie jedynie 1 cm rocznie, a najstarsza roślina zidentyfikowana na Páramo de Ocetá ma aż 3,9 m, łatwo więc policzyć ile ma lat.
Jeśli chodzi o sam treking to bazą, z której się rusza jest górska miejscowość Monguí, położona na wysokości 2900 m n.p.m. Jest to wyjątkowo urokliwe miasteczko ze świetnie zachowaną kolonialną architekturą, cudnej urody białymi domkami z pomalowanymi na zielono okiennicami i drzwiami oraz zabytkowym kościołem i mostem. Niewątpliwie uroku dodają Monguí jego mieszkańcy, którzy niezależnie od płci chodzą ubrani w wełniane poncha, kapelusze, a czasem nawet galopują na koniu przez główny rynek. Zdecydowanie warto zatrzymać się tu chociaż na jeden dzień. Fajnym pomysłem jest też wycieczka po okolicznych miasteczek – Topaga, Mongua oraz Iza, które także oferują ciekawe, bardzo lokalne klimaty i są niemal nietknięte przez turystyczną machinę.
Wszystkie szczegóły związane z organizacją pobytu i trekingu opisuję na samym końcu, a tymczasem postaram się przybliżyć jak wyglądała nasza wycieczka.
O godzinie 6:00 poderwał nas dźwięk budzika. W góry rusza się naprawdę rano, zanim pogoda zacznie się psuć. Nasz przewodnik Felix sugerował start o 6:00, wynegocjowaliśmy jednak 7:00, tak, żeby jeszcze na spokojnie zjeść jakieś śniadanie. Tuż przed startem trekingu zrobiliśmy sobie małą rozgrzewkę – w końcu czekało nas ok. 10 km. pod górkę i drugie tyle w dół. W pierwszej fazie trekingu mijaliśmy ostatnie zabudowania Monguí, które stopniowo się przerzedzały, zamieniając się w fincas, czyli tutejsze farmy. Następnie, wciąż człapiąc pod górę weszliśmy na wąskie ścieżki, a naszym oczom ukazywały się coraz ciekawsze obrazki, takie jak np. wielka skała, czyli peña, na szczycie której widniał maleńki kościółek.
Dane było także podziwiać prekolumbijskie płaskorzeźby żyjących tu niegdyś indian Muisca, wielką skałę przypominającą ogromny stół oraz całą masę innych skał, skałek i skalnych miasteczek, przez które przedzieraliśmy się, czasem wciskając się w niewielkie dziury, a czasem przechodząc przez wąskie szczeliny. Szczerze mówiąc nie do końca byliśmy świadomi tego, że oprócz marszu pod górę czekają nas także takie akrobacje.
Po ok. 2,5-3 godzinach marszu pod górkę oraz wyżej wymienionych atrakcji, tuż za kolejnym przemierzonym wzgórzem naszym oczom ukazał się krajobraz páramo. I było to coś naprawdę niezwykłego, jeden z najfajniejszych obrazków z całej naszej podróży!
Niezwykłe rośliny frailejón rozpościerały się na tutejszych trawach niemal po horyzont, przeplatane niekiedy kępami białej arniki, fioletowym łubinem oraz innymi nieśmiało kwitnącymi roślinami. Nasz przewodnik zaprowadził nas także to tutejszego wodospadu (cascada de panago = ukryty wodospad), który zrobił na nas wielkie wrażenie. Byliśmy już na wysokości ok. 3500 m. n.p.m, ale czekało nas jeszcze ostatnie podejście. Tu muszę powiedzieć, że mieliśmy wielkie szczęście jeśli chodzi o pogodę, ponieważ praktycznie nie padało, a wiatr nie okazał się dla nas totalnie bezlitosny, co zdecydowanie nie jest regułą. Dopiero kiedy zbliżaliśmy się do najwyższego punktu, z którego widać czarny staw (laguna negra) oraz morze charakterystycznych frailejónes, zaczęło wiać tak, że baliśmy się, że nas zdmuchnie. Ze szczytu widać było w jakim tempie pędzą chmury, które w sekundę potrafiły zepsuć nam idealny kadr ;) Niemniej jednak sama panorama była naprawdę spektakularna. Po zrobieniu miliona zdjęć w tym kosmicznym, niecodziennym krajobrazie, czuliśmy się usatysfakcjonowali i rozpoczęliśmy proces schodzenia do wioski, co miało nam zająć kolejne 3 godziny.
Widoki po drodze były znajome, natomiast zejście srogo potraktowało nasze kolana. Po drodze dorwał nas krótkotrwały grad i kilkukrotnie lekko padało, ale na szczęście nie przemokliśmy. Udało nam się jednak usmarować i zamoczyć buty, bo ścieżki bywały błotniste. Kiedy ok. 15:00 dotarliśmy z powrotem do Monguí, zastaliśmy pełne słońce i niemal upał, zaczęliśmy więc szybko zdejmować kolejne warstwy ubrań, które zapewniały nam ochronę na wysokości prawie 4000 m.n.p.m. Byliśmy naprawdę zadowoleni, że udało nam się w jeden dzień zrobić tak długą trasę w dość trudnym terenie. W ramach podziękowania zgarnęliśmy jeszcze naszego przewodnika na duuuży obiad, powysiłkowe piwko i pogaduchy i czym prędzej pognaliśmy do pokoju wyciągnąć nogi i … leczyć ból głowy, spowodowany najpewniej dość drastycznymi zmianami wysokości i ciśnienia. Ten ból męczył nas praktycznie do późnego wieczora, na szczęście po 10 godzinach snu byliśmy jak nowo narodzeni :)
I tu jeszcze chciałabym podsumować – absolutnie każdy krok, sapanie na podejściach i bolące kolana przy zejściu były warte tych widoków! A dodatkowo przez cały dzień trekingu nie spotkaliśmy w tych górskich ostępach żadnych turystów – jedyną osobą, na którą się natknęliśmy był strażnik przyrody. Widoki i spacer pośród tego niezwykłego ekosystemu były naprawdę niezwykłe. Fakt, że w internecie wciąż niewiele jest informacji o Páramo de Ocetá świadczy o tym, że to miejsce wciąż dość dziewicze. 20-kilometrowy spacer zdecydowanie nie jest dla każdego, ale też tutejsze miasteczka wciąż nie mają rozbudowanej infrastruktury turystycznej, przez co nieliczni wiedzą o tym miejscu i decydują się na przyjazd i treking. Dla Páramo de Ocetá to raczej dobrze…
Gdybyście jednak wybierali się do Kolumbii i mieli ochotę na takie księżycowe widoki i długi spacer, poniżej znajdziecie trochę szczegółów.
Dojazd
Do Monguí można dojechać z terminalu autobusowego Sogamoso (oddalonego jakieś 4 h jazdy od Bogoty, 7 h od San Gil i 1 h od Tunja), co zajmuje jakieś 45 minut. Busiki kursują nadzwyczaj często, mniej więcej co 20 minut, a bilet kosztuje 4.000 COP.
Nocleg
Jeśli chodzi o nocleg, można próbować rezerwować przez Booking.com, gdzie jest tylko jeden hotel, oczywiście nie najtańszy. Ze znalezieniem kwatery na miejscu nie ma żadnego problemu, jest tu kilka hotelików i tzw. hospedajes, czyli pokoi gościnnych. My zatrzymaliśmy się u pani Flor, która za noc życzyła sobie 40.000 COP, czyli przyzwoicie. W zamian dostaliśmy przytulny i czysty pokój ze współdzieloną łazienką.
Treking
Jeśli chodzi o organizację trekingu, to jest kilka opcji:
- Informacja turystyczna w gmachu ratuszu – jest to oficjalna rządowa informacja. Niestety, mimo tego, co napisano w internecie, nie jest ona czynna w niedzielę, więc nie mieliśmy możliwości dowiedzieć w jakiej cenie i na jakich zasadach mogą zorganizować przewodnika.
- Biuro podróży Monguí Travels (monguitravels.com), mieszczące się na rynku. Chłopaki mogą zorganizować treking z anglojęzycznym przewodnikiem za 60.000 COP za osobę lub mniej, jeśli zbierze się większa grupa (cena zawiera lunch).
- Przewodnik freelancer. Nam udało się na takowego natknąć i byliśmy bardzo zadowoleni. Wprawdzie mówił tylko po hiszpańsku (przez co ja byłam tłumaczem), ale zdecydowanie możemy polecić Felixa jako uczciwego, wesołego i rzetelnego przewodnika, który inkasuje jedynie 60.000 COP za parę, a nie za osobę. Oto namiary : Felix – (+57) 3107827469 . Aby uniknąć roamingu, możecie zadzwonić do niego z jednego z licznych sklepów sprzedających minutos, czyli rozmowy telefoniczne.
Naszym zdaniem przewodnik w tym terenie to temat obowiązkowy. Wprawdzie na świetnej aplikacji z mapami offline maps.me jest zaznaczona cała trasa, ale zgubienie się w tamtym terenie to rzecz niemal pewna. Nie ma bowiem żadnych oznaczeń, a ścieżki bywają niewidoczne. Ponoć regularnie przewodnicy muszą poszukiwać śmiałków, którzy chcieli zaoszczędzić kilka pesos i sami wybrali się w teren. Gwarantuję Wam, że nie chcielibyście się zgubić w tych ostępach, gdzie w nocy temperatura może spaść do 0 st.
Na treking koniecznie trzeba zabrać:
- dobre buty, najlepiej trekingowe, adidasy mogą okazać się za słabe. Nasz przewodnik co prawda szedł z zwykłych gumiakach, ale reprezentował on zdecydowanie wyższą szkołę jazdy ;-)
- ciepłe ciuchy, w tym rękawiczki, czapkę lub coś z kapturem, płaszcz przeciwdeszczowy. Dobrze jest mieć na sobie bieliznę termiczną
- suchy prowiant (banany, ciastka…) i przynajmniej 1 litr wody na osobę
Jedzenie
W miasteczku jest kilka knajpek, panaderíi (piekarni, w których serwuje się także napoje i przekąski) oraz sklepów. Większość zamyka się jeszcze przed zmierzchem, ale są i takie, które działają dłużej.
To co, kto chętny na odkrycie skarbu Kolumbii? :-)