Któż z nas nie wie jak wyglądają delfiny? A kto ich nie lubi? Te inteligentne i sprytne ssaki to jedne z najciekawszych, o ile nie najciekawsze wodne zwierzęta, które zobaczyć można w naprawdę niewielu miejscach na świecie. Mi osobiście pierwsze, co przychodzi do głowy jeśli chodzi o podpatrzenie tych zwierząt na żywo, to delfinarium. Do tego, pewnie gdzieś daleko, może na Florydzie? Pewnie w niektórych zoo też można je zobaczyć, jednak z całą pewnością są to te największe i najbardziej znane miejsca. Gdzie jednak zobaczyć delfiny na żywo w ich naturalnym środowisku? Wiecie? Bo ja nie wiedziałem i nie potrafiłem wskazać konkretnego miejsca!
Mieliśmy to szczęście, że widzieliśmy słodkowodne delfiny w trakcie naszej podróży po Kambodży! Nigdy wcześniej nie wymieniłbym tego kraju jako potencjalnego miejsca zamieszkania tych ssaków, a jednak! Żyją one na niektórych odcinkach Mekongu, szczególnie tam, gdzie woda nawet podczas pory suchej nadal pozostaje na odpowiednio wysokim poziomie. A takie miejsca znajdują się we wschodniej Kambodży, dokładnie w Kampi. Wybraliśmy się tam tylko po to, aby przez kilkanaście minut móc podziwiać te pięknie zwierzęta i pobyć chwilę w ich towarzystwie. A doświadczenie to jest tym cenniejsze, że delfinów w Mekongu zostało już zaledwie kilkadziesiąt… Smutno, że ludzie zostawiają ślad po sobie wszędzie, nawet tutaj.
Do delfinów jechaliśmy tuż po zobaczeniu pięknych świątyń Angkoru, znajdujących się w okolicach Siem Reap. Kupiony w ostatniej chwili bilet na autobus do Kratie sprawił, że nasza przygoda z Kambodżą trwać mogła o kilka dni dłużej. Dostać się do tam wcale nie było tak łatwo, więc nawet 18$ wydane na transport nie było aż tak wielką tragedią. Kratie, będące bazą wypadową do oddalonego od domu delfinów Kratie to bardzo mała, kambodżańska mieścina. Dwie ulice na krzyż, kilka sklepów, pensjonatów, fryzjer. Do tego maleńki szpital, pełen dzieci, za którymi kroplówki na bambusowych kijach noszą za nimi ich rodzice. Na środku obowiązkowo targ, na którym można znaleźć większość produktów pierwszej potrzeby, ale na pewno nie turystycznych pamiątek. Turystów wciąż tu jeszcze za mało, sprzedaż mięsa, jajek, lub owoców widać wciąż jest tu jeszcze lepszym interesem. Prosty pokój z łazienką kosztował nas tyle, co śniadanie dla dwojga – dokładnie 5 dolarów, co chyba było dotychczasowym rekordem taniości za nocleg. Było to jednak świetne miejsce, aby na wypożyczonym za jednego dolara rowerze, w 34-stopniowym upale przejechać 15km do Kampi z nadzieją na zobaczenie delfinów.
Trasa do Kampi jest piękna. Może nie jest to szczyt turystycznej wygody, natomiast przygody – jak najbardziej. Po drodze mijaliśmy co najmniej kilka małych wiosek, z których dochodziły do nas najczęściej głośne krzyki mniejszych i większych dzieciaków. „Hello!” nie schodziło z ich ust nawet, gdy niemalże znikaliśmy z pola widzenia. Także dorośli – w naszej ocenie jedni z najbardziej przyjaznych mieszkańców Azji – witali nas słowem „sustai”, znaczącym tyle, co „dzień dobry”. Zobaczyć białego to w tej okolicy jakby zobaczyć Murzyna w małej, polskiej mieścinie – na pewno wiecie, o czym mówię. Ilość miłych uśmiechów na minutę pewnie 100-krotnie przekraczała tę znad Wisły. Przeżycie niezapomniane! Dla wiecznie głodnych po drodze można było zaopatrzyć się w regionalne, bambusowe tuby wypełnione ryżem (zależnie od wagi, ok. 1$), lub malutkie zawiniątka z mięsem i ziołami za 1000 rieli (1zł – wspominałem już, że ceny w Kambodży bywają szalone?). No ale gdzie te delfiny!?
Pot lał się strumieniami, słońce paliło niemiłosiernie, jadące z naprzeciwka samochody towarowe sypały kurzem i piachem w usta i oczy, ale udało się! Malutka budka ustawiona na niewielkim parkingu była tym, na co czekaliśmy. Kasa biletowa sprzedawała wejściówki na małe łodzie (9$ od głowy, 7$ w przypadku więcej, niż 2 osób) zabierające turystów na środek rzeki, gdzie pośród kilku głazów znajdowała się głębina będąca siedliskiem delfinów. – Gdzie one są, gdzie one są?! Niecierpliwiliśmy się czekając na pierwszego, wyskakującego z wody ssaka. Nic takiego jednak nie widzieliśmy… Okazało się, że delfiny są całkiem nieśmiałe, a ich pierwszą obecność zauważyliśmy po bardzo charakterystycznym odgłosie oddechu. W końcu muszą się one wynurzać co jakieś 2 minuty, aby zaczerpnąć powietrza!
Jeden, dwa! Są!! Kilka metrów od łodzi słyszymy głośny dźwięk oddechu, wydawanego jakby przez długą rurę. Odwracamy głowy, ale udaje mam się zobaczyć tylko ich ogony. Po kilkunastu sekundach w oddali znów: jeden, drugi i trzeci, mały!! Haha! To było niesamowite! Przez około 20 minut oglądaliśmy, jak w różnej odległości od łodzi pojawiają się i znikają pojedyncze sztuki, lub małe grupki delfinów, zgrabnie prezentujące swoje płetwy grzbietowe. Zwierzęta nie przepadają chyba za podglądaniem, bo dość szybko znikały w głębinie. Bardzo ciężko było spostrzec coś więcej niż płetwy, o zrobieniu zdjęcia nie wspominając – dlatego nie mamy ich zbyt wiele. Jednak sam fakt zobaczenia delfina w naturze to naprawdę spore przeżycie. Nie wiem, ile osób na świecie ma taką możliwość, ale zakładam, że niewiele…
Gorący, ale pełny wrażeń dzień w Kampi – tak zapamiętamy nasz ostatni przystanek w Kambodży. Jedni lubią małpy, inni słonie – jedne i drugie zwierzęta można, a nawet trzeba zobaczyć na żywo podczas azjatyckiej wycieczki. Widzieliśmy te i te, ale to chyba dzień z delfinami pozostanie nam najdłużej w pamięci! Mimo tego, że byliśmy z nimi tak krótko…
Ale może będzie jeszcze jedna okazja? ;)