Na pewno większość z Was zdziwi to co napiszę, ale w naszej podroży już nie raz zapragnęliśmy zrobić sobie tzw. wakacje od podróżowania. W skrócie chodzi o to, ze całe to jeżdżenie, szczególnie z naszym tempem i ambicjami zobaczenia wszystkiego, jest jednak dość męczące, a w końcu każdy człek potrzebuje chwili świętego spokoju.
Po szaleńczym tempie, jakie narzuciliśmy sobie w trakcie miesięcznego pobytu w Wietnamie postanowiliśmy, że odsapniemy chwilę w Kambodży. Za cel podroży obraliśmy wyspę w Zatoce Tajlandzkiej – Koh Rong. I jako, że uważamy to miejsce za godne odwiedzenia, zaserwuję Wam kilka informacji, które mogą być przydatne przy planowaniu pobytu na miejscu. Zdjęcia znajdziecie natomiast tutaj.
Droga do Koh Rong jest łatwa. Wystarczy dotrzeć do kurortowego Sihanoukville, gdzie zapewne wysiądziecie 500 metrów od przystani. Miasto posiada też lotnisko skomunikowane z Siem Reap (gdzie zobaczycie świątynie Angkoru), Phnom Penh (stolicą) i Ho Chi Minh City w Wietnamie. Już w Sihanoukville możecie kupić bilet na tzw. slow boat czyli lokalną łódź (ciężka sprawa, wszyscy wmawiają ci, że łódź pływa raz na ruski rok, płynie 7 godzin i kosztuje dużo za dużo) lub na dużą łódź motorową, która kilka razy w ciągu dnia udaje się w kierunku wyspy. Można kupić bilet w jedną lub w dwie strony, przy czym w dwie strony oczywiście wychodzi taniej (18 $ stargowane z 20 $). Ważne jest też to, że bilet powrotny jest otwarty – wracacie kiedy chcecie, wystarczy, że dzień wcześniej zaklepiecie dla siebie miejsce. Podróż trwa ok. 50 minut, po których wysiądziecie na głównej plaży Koh Rong i jeśli nie macie zarezerwowanego hotelu, możecie rozpocząć poszukiwania.
My hotelu nie klepnęliśmy wcześniej, ponieważ na booking.com, z którego często korzystamy, pokoje były dla nas zdecydowanie za drogie. Doszliśmy do wniosku, że na miejscu znajdziemy coś tańszego. I mieliśmy rację, choć ok. godzinę zajęło nam znalezienie miejsca do spania, poszliśmy bowiem nie w tę stronę plaży. Najtańsze miejsca dysponujące nawet pokojami wieloosobowymi znajdują się w głównej części „miasteczka”. Udało nam się znaleźć baaaaardzo prosty pokój z wiatrakiem i moskitierą (ważne!) za 10 dolców za noc w Three Brothers. Goście mają mini-knajpę, w której za przyzwoite pieniądze można się najeść, wypożyczalnię sprzętu do snorklingu i mini-agencję turystyczną. Tu udogodnienia się kończą – łazienki były strasznie brudne, bliskość barów dawała się we znaki do 1-2 w nocy, a Wi-Fi musieliśmy „kraść” od sąsiadów. Ale cena czyni cuda. Oczywiście na wyspie do dyspozycji przyjezdnych są także domki (mieszczące 2 lub więcej osób) na plaży, za które w zależności od standardu trzeba zapłacić od 20 do nawet kilkuset dolarów. Nam najbardziej podobały się domy na drzewach ukryte nad mniej uczęszczana plażą, w lasku. Piękne! Ok. 3 km od głównej plaży można trafić na „resort” składający się z wynajmowanych turystom namiotów i hamaków. Jest to jedna z tańszych i cichszych opcji, z tym tylko minusem, że w pobliżu brak jest sklepu (woda!) i bazy gastronomicznej. W trakcie naszego pobytu widzieliśmy też kilka namiotów rozbitych na dziko, więc taka opcja też wchodzi w rachubę.
Jeśli chodzi o bazę gastronomiczną, to jest w czym wybierać. Na wyspie pełno jest barów, knajp i jadłodajni, a nawet ustawiających się wieczorami food stalli, czyli wózków z jedzeniem oferujących wszystko – od typowo khmerskiego jedzenia (amok, lok lak), przez sałatki owocowe i świeżo wyciskane szejki i soki, aż po zachodnie pizze, burgery i spaghetti. My z lubością odkrywaliśmy khmerskie smaki w lokalnej knajpce na przystani.
A jak przystało na wyspę oferującą przybyszom pełnię rozrywek, każdy chętny na imprezkę może skorzystać z barów, potańcówek lub, jeśli budżet nie pozwala, kupić w sklepiku lokalną ryżową „whisky” za grosze i zapić ją colą pod rozgwieżdżonym niebem. My byliśmy grzeczni i regenerowaliśmy organizmy po ostatnim intensywnym czasie.
Jeśli chodzi o atrakcje, to na Koh Rong są dwie główne atrakcje – piękne plaże i turkusowe morze. I to dla nich większość turystów odwiedza wyspę. Wypoczynek na nich jest tym pełniejszy, że wyspa nie dysponuje żadną drogą, nie ma więc ruchu samochodowego ani skuterów. Od czasu do czasu tylko łodzie czynią nieco hałasu, ale w zasadzie tylko przy głównej plaży. Miłośnicy przygód mogą wybrać się na trekking wgłąb wyspy, gdzie podobno można spotkać endemiczne gatunki zwierząt i roślin, a adepci nurkowania wybrać się na pływanie z maską lub pełnym ekwipunkiem. Organizowane są także wieczorne wycieczki na pływanie ze świecącym planktonem. My stwierdziliśmy, że ten fluorescencyjny plankton pachnie nam ściemą, ale kiedy usłyszeliśmy od znajomego Amerykanina, że ponoć można zobaczyć ten cud natury na znanej nam odludnej plaży, postanowiliśmy to sprawdzić. Była to nasza ostatnia szansa, ponieważ nazajutrz uciekaliśmy z wyspy. Pochodziliśmy trochę w wodzie po kolana, stwierdziliśmy, że jednak to ściema i postanowiliśmy wracać do „domu”. Jednak po kilku minutach drogi powrotnej Tomek krzyknął, ze mój duży palec u stopy … świeci! Okazało się, ze jakiś fluorescencyjny organizm przylgnął do mojej skóry. Szczęśliwi z tego odkrycia postanowiliśmy urządzić sobie kąpiel na waleta w świetle księżyca w towarzystwie planktonu, który w odpowiedzi na każdy nasz ruch reagował migotaniem. Natura chyba nigdy nie przestanie nas zaskakiwać!
Nasze małe wakacje od wakacji trwały tylko 2,5 dnia, które w naszym wypadku wystarczyły, żeby nabrać sił i z nowym entuzjazmem ruszyć wgłąb Kambodży. Na miejscu z pewnością można spędzić o wiele więcej czasu, szczególnie w ramach tradycyjnego urlopu. Po stopniu opalenia widać było, kto ile bawi na wyspie! Sporo osób zatrzymało się na Koh Rong na dłużej, aby pracować w barach, agencjach turystycznych, ćwiczyć akrobacje z ogniem i mieszkać w namiocie rozbitym na dziko. Ofert pracy było sporo, bo zapotrzebowanie na obcokrajowców jest ogromne! Czy praca w takich okolicznościach przyrody to nie kusząca perspektywa?:-)