Wietnamska wiza musiała się kiedyś skończyć i nadszedł czas na przekroczenie granicy – tym razem z Kambodżą. W naszym przypadku, przy wyjeździe z południa kraju, naturalnym wyborem było zatrzymanie się na chwilę w sennym miasteczku Kep i nieco bardziej żywym i sporo większym Kampot. Nadzieje były spore, wszak oba miejsca polecane są podróżnikom odwiedzającym wybrzeże Kambodży, a jak było naprawdę?
Do Kep przyjechaliśmy przez przejście graniczne Xa Xia w Ha Tien na… motocyklach. Co prawda jako pasażerowie, ale zawsze ;) W płaskiej jak naleśnik okolicy zobaczyć mogliśmy pokryte cieniutką warstwą wody pola solne – w styczniu nie dopatrzeliśmy się jednak zbyt dużej ilości tej białej przyprawy, za to widok odbijającego się w lustrze wody nieba na pewno zapamiętamy na długo. Jadąc do Kep czekaliśmy już na spotkanie z owocami morza a szczególnie z niebieskonogimi krabami, z których miejscowość znana jest na całą Kambodżę, a może i nie tylko. W centrum, tuż przy miejskiej plaży, przywitało nas jednak tylko palące słońce, rozwiewany przez wiatr kurz, kierowca tuk tuka, oraz kilkoro mieszkańców, leniwie spędzających gorące południe w swoich zacienionych sklepikach. Cisza, spokój, nic się nie dzieje…
I faktycznie, nawet po bliższym zapoznaniu się z Kep odnieśliśmy wrażenie, że prawie nikt nie pamięta o krabowej stolicy… Ludzi tam, jak na lekarstwo, szerokie ulice służą często pojedynczym zmotoryzowanym, nawet turystów brak! Ale… czy to źle? Kep to naszym zdaniem całkiem fajny, krótki przystanek w drodze wgłąb kraju lub dla tych, którzy chcą poczuć odrobinę egzotyki (ale o tym za chwilę). Na nadbrzeżu zobaczyć można jedną z niewielu atrakcji, czyli wielką statuę kraba (!). Oprócz tego malutki, ale uroczy targ krabowy (crab market) na którym lokalne przekupki targują się między sobą o cenę czekających już w koszu pod wodą niesamowitych, morskich stworów. Obok znajduje cały ciąg (niezbyt tanich) restauracji, serwujących praktycznie tylko owoce morza, spożywane przez praktycznie wszystkich przyjezdnych… Miasteczko leży także tuż obok malutkiego Parku Narodowego Kep – w sam raz na kilkugodzinny trekking wśród małp – nie skorzystaliśmy, ale nie wątpimy, że może to być fajny pomysł na spędzenie większej części dnia.
Kep to miejsce na jeden dzień, nie więcej. Wyjątkiem jest sytuacja, w której chcesz poleżeć na dosyć małej, ale fajniej plaży lub… No właśnie. Kilka zdań temu wspomniałem o odrobinie egzotyki – z całą pewnością można jej doświadczyć na Rabbit Island (króliczej wyspie). To tylko kilka kilometrów drogi, można tam dotrzeć lokalnym promem, ruszającym z oddalonego o długi spacer od plaży portu codziennie o 9 rano. Nie spóźnij się! Zastanawialiśmy się, czy jechać na wyspę, czy jednak pożałować 9$ od głowy i ruszać dalej. Daliśmy jednak Rabbit Island szansę i już w momencie dopływania do brzegu zrozumieliśmy, dlaczego niektórzy nie ruszają się stamtąd nawet kilka dni. Błękitna woda, biały i sypki piasek na przepięknej, porośniętej palmami plaży – taki widok powoduje u przeciętnego Polaka delikatny opad szczęki. Warto!
Myśmy byli tam tylko jeden dzień, ale gdybyśmy nie zostawili wszystkich swoich rzeczy w guesthousie to kto wie, ile byśmy tam zabawili! ;) Na plaży można zatrzymać się w jednym z bungalowów (małych domków) już za kilka dolarów za noc, zjeść w knajpkach oddalonych o zaledwie kilka metrów od wody. I co, że od wieczora do rana nie ma prądu – rozgwieżdżone niebo wynagrodzi nawet taką niedogodność!