Przed przyjazdem do świętego miasta hinduizmu nasłuchaliśmy się ochów i achów na jego temat. Że wyjątkowe, uduchowione, sprzyjające zadumie nad sensem życia. Nasze oczekiwania były naprawdę wygórowane. Jak Waranasi wypadło w naszych oczach?
Po kolei – garstka faktów. Waranasi to święte miasto hindusów. Po pierwsze, jest położone nad świętą rzeką, rzeką-matką, czyli Gangesem. Wody tej rzeki mają według hindusów cudotwórcze właściwości, leczą ciało i umysł, a powierzenie im zwłok gwarantuje zamknięcie cyklu reinkarnacji, czyli zbawienie duszy. Po wtóre, miasto to jest jednym z najdłużej zamieszkiwanych miast świata – w trybie ciągłym życiem tętni ono od mniej więcej 3000 lat. Po trzecie, w Waranasi znajduje się jeden z najpotężniejszych ośrodków uniwersyteckich w całej Azji. Można tu studiować matematykę, aktorstwo, handel zagraniczny czy ayurvedę (indyjską sztukę leczenia duszy i ciała opierającą się na holistycznym podejściu do człowieka).
Czy w tym osławionym mieście kultu religijnego udało nam się odnaleźć pierwiastek absolutu? I nie, i tak. Z naciskiem na pierwszą część zdania. Ale…
Miasto, a głównie jego część zlokalizowana przy ghatach (schodach do Gangesu, na których mieszczą się świątynie, krematoria oraz odbywa się pudźa czyli obrzędowa kąpiel oczyszczająca duszę), jest totalnie zasyfione. Ale nie zasyfione tak, jak kamienice na Ząbkowskiej czy najgorsze restauracje w Kuchennych Rewolucjach. Sztab Magd Gessler w połączeniu z zastępem Perfekcyjnych Pań Domu nie dałby rady temu syfowi w ciągu 50 lat ciężkich robót, a Mr Muscle skurczyłby się i uciekł w podskokach z przerażenia. Ten SYF to syf przez wielkie S, szok i niedowierzanie, gówno na gównie i gównem pogania (przepraszam, inaczej nie potrafię tego opisać), generowane przez mnóstwo niczyich krów i psów umorusanych jak nieboskie stworzenia, żrących resztki i śmieci z ulicy łącznie ze starymi gaciami i zużytymi pampersami. Do tego tabuny much, radośnie przefruwające z tych rozdeptanych, jeszcze parujących kup prosto na jedzenie oferowane przez ulicznych straganiarzy. I wszechobecny smród. Więcej nie będę pisać bo znów robi mi się niedobrze…
Sam ten uroczy anturaż sprawiał, że miałam ochotę na szybką ewakuację. Ale podróżowanie to nie tylko cuda natury i architektury, boskie smaki, tanie jedwabie i zbieranie muszelek na plaży, ale też pojedynek z własnymi słabościami i okolicznościami! Chcieliśmy zobaczyć to cholerne miasto! :-)
Pierwszego popołudnia dane nam było przejść się po okolicy, w której mieścił się ghat-krematorium. Przyznam, że widok śpiewających grup mężczyzn biegnących przez wąskie uliczki miasta z owiniętymi w złote szaty zwłokami na noszach był zdumiewający. Widok krematoriów zaś sprawiał, że poczuliśmy się nieswojo. „Ogniska” w różnych fazach tliły się lub buchały płomieniami w zależności od stopnia spalenia nieboszczyka. Dym gryzł w oczy i nozdrza, oczy łzawiły. To uczestnictwo w wielu pogrzebach naraz miało w sobie coś przytłaczającego i mistycznego zarazem.
Drugiego dnia staliśmy się zakładnikami drogi łóżko-łazienka. Nie wyściubiliśmy nosów w hostelu, nie zobaczyliśmy nic, dorwało nas Delhi-belly czyli dosłownie tłumacząc, delhijski brzuszek. A właściwie problemy z nim.
Kiedy ok. 12 dnia następnego wytoczyliśmy się osłabieni z hostelu, myśleliśmy, że pochodzimy po okolicy 2 godzinki z przerwą na wychodek i na tym skończy się nasze zapoznanie z Waranasi. Na szczęście nasze organizmy, przy pomocy leków i spirytusu od Moni i Miszy z Moskwy, dość szybko rozprawiły się z szatańską zarazą i przez cały dzień zeszliśmy większość ghatów, część kampusu uniwersyteckiego, a także zdążyliśmy obejrzeć osławioną wieczorną ceremonię na ghatach. Jak było?
Na ghatach wciąż podobne klimaty – krowy, psy, kozy oraz ich nieodłączne kupy. Oraz ludzie odbywający pudźę czyli rytualną kąpiel w Gangesie. Ciężko mi zrozumieć jak w XXI wieku można kąpać się w rzece, do której wrzuca się zwęglone (lub nie) ciała, a brudne krowy i psy włażą się tam schłodzić. Mało tego, hindusi płuczą tą wodą usta, a nawet ją piją. Oczywiście wierzą oni, że święta rzeka-matka nie pozwoli skrzywdzić swoich dzieci. No cóż, taka religia, taka część świata. O Hindusach nie można powiedzieć tylko jednego – że nie mają fantazji. A to, co dla nas jest niezrozumiałe, dla nich jest chlebem powszednim. I zapewne na odwrót :-)
Jeśli zaś chodzi o wieczorną uroczystość na ghatach, a właściwie show, to był on zdecydowanie widowiskowy – nie zabrakło spektakularnych gestów, sypania kwiatów, feerii barw, kadzideł i radosnych śpiewów połączonych z równie radosnym poklaskiwaniem. Ładne, miła dla oka i ucha, ale do magii i mistyczności trochę jakby brakowało. Oczywiście, nasz odbiór pozostawał na poziomie show, w końcu nie jesteśmy wyznawcami hinduizmu, nie znamy hindi, nie mamy pojęcia o obrzędach…7 punktów na 10 :-)
No i dzień 3. w świętym mieście hindusów, ostatnia szansa na duchowe doznania, dzień wyjazdu. Zerwaliśmy się o nieludzkiej 4:30 (o pół h za wcześnie bo ja pomyliłam godziny, zonk!) i ciemnymi, zaspanymi jeszcze uliczkami pognalismy nad rzekę, do umówionej łódki. Oczywiście chodziło o zobaczenie ghatów o wschodzie słońca. Po drodze niemal potykaliśmy się o śpiące krowy, kozy i psy, a w tle towarzyszyła nam dobiegająca z głośników pieśń religijna. Kiedy zapakowaliśmy się na łódkę, a „szofer” odpalił silnik, zwątpiłam w sens korzystania z tej atrakcji. Ten ryk zabijał całą magię. Na szczęście na motorze płynęliśmy krótko. A kiedy zgasł, zaczęło wchodzić słońce. I to był ten moment, na który czekaliśmy od 3 dni. Wstający świt, modły i śpiewy dochodzące z brzegu, spokój i cisza budzącego się do życia miasta, kąpiący się ludzie. Zero smrodu, kupsk, naganiaczy, straganów i cekinów. Piękno w czystej postaci, boskość na ziemi, zalążek wieczności. Warto było przeżyć to całe szaleństwo dla tych 40 minut na łódce. Warto jak diabli! Sacrum Waranasi ukryło się przed naszymi oczami głęboko pod grubą warstwą szlamu, ale w końcu ujrzało światło dzienne. Na szczęście dla nas! :-)
Jeśli chcecie zobaczyć więcej fotek, wejdźcie koniecznie do galerii!