Ostatni tydzień naszego pobytu w Indiach, tuż po szalonych kilku dniach w parnym i tętniącym życiem Mumbaju, przypadł na południowy stan – Kerala. Główną atrakcją nadmorskiego regionu jest liczący ok. 900 km system kanałów, po których spragnieni spokoju turyści pływają łodziami przypominającymi domy.
Kerala od samego początku zaskoczyła nas czystymi, szerokimi ulicami, brakiem śmieci, lśniącymi szybami zadbanych sklepów i mówiącymi niemal perfekcyjnym angielskim mieszkańcami. No ale fakty mówią same za siebie – 95% tutejszej ludności czyta i pisze, co na Indie jest wynikiem wybitnym i zdecydowanie zapewnia odpowiednią bazę pod efektywną pracę. Gospodarka ma się nieźle, turystyka mocno ją wspiera, a pieniądze widać na każdym kroku. Mieszkańcy angażują się w życie polityczne, a sam stan wyrobił sobie na tyle dużą autonomię, że… jedzenie wołowiny (pamiętajcie o indyjskich świętych krowach!) nie jest tu zabronione. Zresztą bardzo duży, ok. 30% odsetek chrześcijan (spadek po portugalskich kolonizatorach) zapewnia tu luźniejsze podejście do etykiety kulinarnej – w Kerali je się dużo mięsa, ryb, owoców morza oraz wspomnianą wołowinę.
W sumie w regionie spędziliśmy niecałych 5 dni, z czego 3 przeznaczyliśmy na odkrywanie kanałów, a dwa kolejne ma wizytę w górskim Munnarze, znanym z ogromnych plantacji herbaty.
Kanały odkrywaliśmy na dwa sposoby. Ponieważ uznaliśmy, że pływający hotel w postaci tradycyjnej łodzi ma – w naszym przypadku – zbyt wiele ograniczeń (m.in. wysoką cenę, pływanie tylko po najszerszych kanałach, obowiązkowy postój od 5 po południu do świtu), wybraliśmy trwającą 8 godzin, 80-kilometrową wycieczkę promem turystycznym z Alleppey do Kollam, a następnego dnia postanowiliśmy odkrywać kanały z perspektywy kajaka. Prom był niezły – tani, dość wygodny i pozwolił nam na poznanie kanałów „z grubsza”, co dało nam szerokie spojrzenie na region. W czasie rejsu mieliśmy dwa przystanki – na tradycyjny keralski obiad, a później na czaj.
Po rejsie z Kollam wróciliśmy do naszej bazy w Alleppey szalonym autobusem, oczywiście jak na nas przystało – lokalnym, a nie turystycznym z klimą i siedzeniami wykładanymi atlasem ;-). I te dwie godziny były kolejną częścią przygody! A następnego dnia już o 8 rano karnie stawiliśmy się przy mini-recepcji naszego hostelu, gdzie czekał na nas pan od kajaka. Popłynęliśmy z nim promem do wioski, zrobiliśmy sobie 20-minutowy spacer przez pola ryżowe i wieś, taką zwykłą, cichą, skromną. Następnie w domu naszego gospodarza zjedliśmy sycące śniadanie przygotowane przez jego żonę (makaron ryżowy z wiórkami kokosa, czaj i banany z domowego ogródka), zapoznaliśmy się z jego synem, jak się okazało aspirującym do udziału w olimpiadzie kajakarzem uprawiającym na swoim kajaku jogę i wsiedliśmy na nasz środek lokomocji. Popływaliśmy (tzn. zostaliśmy przewiezieni, nie dane nam było zamachać wiosłem) kilka godzin wypijając na kajaku butelkę kokosowego piwa o mocy ok. 1% (baaaardzo specyficzne, raczej nie polecamy), wróciliśmy do domu gospodarza, zjedliśmy smaczny obiad podany na liściu bananowca i promem wróciliśmy na wieczór do Alleppey.
No i teraz do sedna – co to są te całe kanały i czy w ogóle warto telepać się taki szmat drogi, żeby je zobaczyć? Jedyna prawidłowa odpowiedź brzmi – warto, warto, warto! Kanały ociekają zielenią otaczających je palm, trzcin, pól ryżowych. W wodzie i nad nią roi się od wszelkiego rodzaju ptactwa, od kaczek i orłów po niebieskie rajskie ptaszyny i jaskrawozielone papużki. Ludzie na swoich łódkach przewożą towary, a krowy i kozy pasą się na brzegu, nic nie robiąc sobie z wycelowanych prosto w nie obiektywów. Dla nas najpiękniejsze wspomnienia wiążą się za kajakiem – z odgłosami lekko pluskającej wody, delikatnym stukaniem wiosła o naszą łajbę i kojącą ciszą wioski przetykaną nieśmiałymi śpiewami naszego „szofera”. Najpiękniejsze widoki zapewniało nam proste wioskowe życie – kobiety i mężczyźni myjący się, piorący oraz skrobiący ryby w kanale przed domostwami, szalejące w wodzie dzieci i rowerzyści pokonujący spokojnie przy-kanałowe dróżki. W okolicy byliśmy jedynymi turystami i to było niezwykłe. Prostota życia tych ludzi zachwyciła nas i pozwoliła z nieco innej perspektywy ocenić zachodni, codzienny pęd. Podsumowanie różnicy między spokojnym, keralskim żywotem a zachodnim stylem życia zaserwował nam lokalny podchmielony jegomość, który przysiadł się do nas w oczekiwaniu na powrotny prom. Spytał nas zaczepnie (niemal jednoznacznie nawiązując do ataku terrorystycznego w Paryżu): I co?! Spokojne życie jest jednak możliwe?!
No i potwierdzamy – spokojne życie jest możliwe. Choć słowo spokojne nie oddaje w pełni użytego przez niego angielskiego peaceful…
I jeszcze dwa słowa o atrakcji, z której w końcu nie skorzystaliśmy, czyli z pływających domów. Na pewno gdybyśmy mieli na Keralę więcej czasu i byłby to zwykły, a nie roczny urlop, skorzystalibyśmy z nich z rozkoszą, najchętniej miksując przemieszczanie się na nich z podróżowaniem na kajaku i innymi ciekawymi formami rekreakcji dostępnymi na miejscu. Pływające domy to znak firmowy Kerali. Dostępne są one w różnych konfiguracjach, od mniejszych z jedną tylko sypialnią, po duże, mogące pomieścić całe rodziny lub liczne paczki znajomych. Zazwyczaj w ramach wynajmu łodzi dostaje się także kucharza do dyspozycji, który szykuje trzy lokalne posiłki dziennie oraz przekąski i napoje. Standardowo rejs trwa od południa do poranka dnia następnego. Niestety od 5 po południu łodzie mają obowiązek cumowania aż do świtu, co wyklucza podziwianie rozgwieżdżonego nieba na łódce. Przyjemność wynajęcia łódki z jedną sypialnią kosztuje ok. 9000 rupii (540 PLN) za dobę z wyżywieniem. Cenę można nieznacznie stargować, ale należy pamiętać, że w sezonie może być ona wyższa.
Druga część naszej keralskiej przygody rozegrała się w Munnarze, do którego dojechaliśmy po heroicznej pobudce na autobus (3:45!) i 6-godzinnej jeździe na granicy zdrowego rozsądku lokalnym autobusem, dzielnie pokonującym drogi o powierzchni kartofliska i górskie zakręty. Wiedząc, że okolicę cieżko zwiedzić na własną rękę postanowiliśmy wynająć kierowcę dysponującym zwinnym niczym górska puma tuk-tukiem (;-)) i sprawić sobie, dzień po dniu, dwa kilkugodzinne rajdy po uprawach herbaty, urwiskach, ogrodach z przyprawami i wodospadach. O ile większość atrakcji była szyta pod pragnących szybkich i efektownych atrakcji turystów i nie zyskała naszej aprobaty (przejażdżka na słoniu, fabryka herbaty z horrendalnie drogim wstępem), o tyle główny bohater Munnaru, czyli zielone obłoki krzaków herbaty pokrywające setki hektarów wzgórz rozkochały nas w sobie. Gratisem były ścielące się u podnóży gór chmury, po których niemal spacerowaliśmy. Coś pięknego! I nawet deszcze i mgły nie zepsuły nam zabawy.
Na sam koniec keralskiej przygody uświadczyliśmy uroku portowego Kochin i jego starej, kolonialnej części, której głównymi atrakcjami są chińskie sieci rybackie, zabytkowe katolickie kościoły, spektakularne zachody słońca nad morzem oraz liczne świadectwa obecności Vasco da Gamy, którego żywot dokonał się właśnie tu. Całkiem fajne to miasto, choć trochę za bardzo skomercjalizowane i zapchane turystami. Kulinarnie – tym, którzy kochają owoce morza równie mocno jak ja, polecam wizytę w lokalnej restauracji i skosztowanie świeżych frutti di mare przyrządzonych na keralską modłę. A jeśli w porcie upatrzycie sobie jakoś wyjątkowo soczystego homara lub piękne, wielkie krewetki, kupcie je i dajcie je sobie przyrządzić w jednej z wielu portowych knajpek. Palce lizać!
Keralę i zarazem Indie pożegnaliśmy z bólem serca – było nam tam rajsko, zieleń napawała nas spokojem, a ludzie okazali się fantastyczni. Jeśli będziecie kiedyś rozważać urlopowo jakieś dalsze miejscówki i będzie Wam zależało na spokoju, zieleni i kojącym kontakcie z naturą, przemyślcie Keralę jako alternatywę dla np. piaszczystego wybrzeża Goa. My polecamy Wam ją z czystym sumieniem jako jeden z najpiękniejszych regionów świata, w których gościliśmy. I choć sami nie mamy bąbli, myślimy sobie, że ten kierunek jest potencjalnie interesujący również dla rodzin z dziećmi…
A teraz zapraszamy Państwa do oglądania – zanurzcie się z nami w keralskich kanałach i zatopcie oczy w munnarskich soczystych polach herbaty.