W ciągu ostatnich kilku dni spędziliśmy w pociągu więcej czasu niż przez ostatnich kilka lat. Pierwsza nasza podróż pociągiem z Waranasi do Agry trwała ok. 13 godzin, a druga, z Agry do Amritsaru – ok. 18 godzin. Te dwie wyprawy odbyliśmy tylko i wyłącznie, aby zobaczyć trzy atrakcje. Po było tyle się męczyć? Czy warto było ślęczeć na brudnych dworcach w oczekiwaniu na wiecznie spóźnione pociągi? Czy walka ze zmęczeniem, niedospaniem i rewolucjami żołądkowymi była warta zachodu?
Już teraz wiemy, że odpowiedź brzmi TAK, po stokroć!
Agra
Agra i największa jej główna atrakcja, Taj Mahal, są najprawdziwszymi symbolami Indii, wręcz jej ambasadorami. Taj Mahal jest jednocześnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków świata i jednym z najwspanialszych dzieł światowej architektury. Zbudowane jako mauzoleum dla najukochańszej kobiety, miało przypominać jej piękno i nieskończoną miłość pary. Rzeczywiście to uczucie musiało być bardzo gorące – monument wzrusza swoim pięknem i delikatnością, urzeka harmonią, ale jednocześnie imponuje majestatem. Jeśli zastanawiacie się czy warto odwiedzać ten kultowy zabytek, który przez używanie jego wizerunku w przeróżnych przewodnikach może wydawać się banalny, odpowiem Wam zdecydowanie: tak! Niewiele widoków wzruszyło mnie tak bardzo jak właśnie Taj Mahal w promieniach wchodzącego słońca.
Dzięki temu, że pojechaliśmy do Agry zobaczyć Taj, udało nam się zaliczyć jeszcze kilka atrakcji, w tym m.in.:
- zobaczyliśmy Czerwony Fort – pięknie zachowany, zdecydowanie bardziej zadbany niż ten, który widzieliśmy w Delhi
- mieliśmy okazję spędzić trochę czasu w bardzo przyjaznym hotelu i pogadać sobie od serca z przemiłymi Indusami, a także dowiedzieć się wiele o kraju z perspektywy zwykłych ludzi
- zapuściliśmy się w dzielnicę wokół Taj Mahaj, która wbrew logice, nie jest ani trochę turystyczna. Pasą się tam świnie, a bieda aż piszczy. Spotkaliśmy mnóstwo dzieciaków, które zdecydowanie były zaskoczone naszą obecnością w swoim rewirze. Nie nadążaliśmy przybijać im piątek!
Amritsar
Do Amritsaru ściągnęła nas sława Złotej Świątyni, która jest miejscem pielgrzymek Sikhów. Sama świątynia jest wyjątkowa, bo wpisana w kwadrat, którego wielką część stanowią, również święte, wody sztucznego zbiornika, a część jej ścian pokryta jest czystym złotem. W świątyni przez niemal całą dobę czytana jest Pani Księga, która przekazuje sikhijskie mądrości. Wycieczka do Amritsaru była dla nas świetnym pretekstem, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Sikhach. Oto kilka ciekawostek o nich oraz ich religii:
- sikhizm jest w pewnym stopniu fuzją islamu (monoteizm) i hinduizmu (waga medytacji). Bóg nie jest utożsamiany z żadną postacią, ale ma wiele imion. Sikhowie z wielkim szacunkiem i tolerancją podchodzą do wyznawców innych religii, każdy jest mile widziany w ich świątyniach. Wyrazem tego są chociażby wejścia do świątyń z czterech stron, symbolizujące otwartość na cztery strony świata, czyli de facto wszystkich ludzi.
- religia nakazuje oddawać Sikhom dziesiątą część swoich dochodów na cele religijne oraz dawać jałmużnę, przy czym oni sami mają zakaz utrzymywania się z żebractwa. Przy ich świątyniach nie spotykasz żebraków.
- w sikhizmie nie istnieje kler, nikt zawodowo nie zajmuje się czynnościami religijnymi. Wyznawcy dobrowolnie pracują na rzecz wspólnoty – a to sprzątając świątynie, a to pracując w kuchni czy pełniąc honorową wartę. Przychodząc do świątyni Sikhów prawie o każdej porze dnia załapiesz się na darmowy posiłek. Tu każdy zostanie ugoszczony, nakarmiony i napojony, bez żądań o zapłatę czy darowiznę na rzecz kościoła.
- Sikhowie na tle pozostałych Indusów wyróżniają się głównie specyficznymi turbanami, nożami/mieczami przypiętymi do pasa oraz posturą. Ta ostatnia jest ponoć zasługą ich nawyków żywieniowych – od małego piją oni nawet dwa litry mleka dziennie! Czyli jednak hasło „pij mleko, będziesz wielki” nie jest aż tak znowu przekłamane ;-)
Prawdę mówiąc to zakochaliśmy się w Sikhach, ich powadze, dostojności, ale też serdeczności. Sikhowie są super!
Wagah
Trzecią atrakcją, która ściągnęła nas tak daleko (zobaczcie jak to wygląda na mapie) było Wagah czyli przejście graniczne z Pakistanem, a właściwie ceremonia odbywająca się na nim.
Relacje między Indiami a Pakistanem od lat są mocno napięte, a granica w Wagah jest na to namacalnym dowodem. Codziennie o 17:00 odbywa się tu ceremonia zamknięcia granicy (w postaci symbolicznej bramy) oraz zdjęcia flagi narodowej. Jak to wszystko wygląda?
Do Wagah trzeba najpierw dotrzeć. My postanowiliśmy wynająć autorikszę, ale żeby było taniej i przy okazji barwniej, nie wynajęliśmy jej sami, tylko wraz z 9 innymi pasażerami. Kosztowało nas to po 100 rupii (6 PLN) od osoby za podróż w tę i z powrotem. W gratisie dostaliśmy dwie awarie rikszy i zmianę pojazdu oraz kierowcy po jakichś 3 km. Było ciasno, niezbyt wygodnie, ale przeżyliśmy jakoś tych trzydzieści kilka km w jedną stronę :-)
Z parkingu, na który dowozi rusza trzeba przejść ok. 1 km do samej granicy. W tym czasie służby sprawdzają paszporty i rewidują zawartość kieszeni trzykrotnie. Co ciekawe, turyści spoza Indii traktowani są priorytetowo i mają nawet specjalną trybunę, zlokalizowaną blisko granicznej bramy.
Na granicy od jakiejś 16 zaczynają się gromadzić tłumy. Po trybunach przeznaczonych dla publiczności przechadzają się sprzedawcy napojów, przekąsek, t-shirtów, czapek i innych gadżetów. Prawie jak na meczu!
Najciekawszym elementem granicznej scenografii są jednak uroczyście ubrani żołnierze. Crème de la crème Indusów – bardzo wysocy, postawni, jedno ich spojrzenie wystarcza, żeby zaprowadzić porządek wśród rozbisurmanionej publiki. Ubrani są w galowe mundury, a ich czapki przywołują na myśl grzebienie dorodnych kogutów w sile wieku.
Przed ceremonią ma miejsce „rozgrzewanie” publiki. Powołany w tym celu animator zachęca okrzykami do kibicowania „swoim”, muzyka aż bębni w uszach, a młode dziewczęta mają okazję doświadczyć zaszczytu przebieżki z flagą narodową oraz szalonych tańców na oczach skandującego tłumu.
Podobne sceny dzieją się również po pakistańskiej stronie, ale jakby w smutniejszym, mniej spontanicznym wydaniu. Zresztą trybuny sąsiada Indii są zapełnione tylko w niewielkiej części…
Po roztańczonej przystawce przychodzi czas na konsumpcję dania głównego – oglądanie widowiskowego marszu wystrojonych żołnierzy, którzy prężą muskuły do swoich, do niedawna, pobratymców. Żołnierze z drugiej strony barykady nie pozostają im dłużni i również dają pełen testosteronu show. Są dynamiczne przemarsze, wymachy ramion i wykopy jakich nie powstydziłby się sam Claude van Damme. Całość trwa ok. pół godziny i kończy się zwinięciem flagi oraz ostentacyjnym trzaśnięciem symboliczną bramą. Do jutra, Pakistanie! I tak dzień w dzień…
Dużo jazdy, a samych atrakcji jak na lekarstwo, mogłoby się wydawać. Rzeczywiście do naszych celów prowadziły dość długie i trudne jak dla nas ścieżki, ale finał za każdym razem był w pełni satysfakcjonujący. Ba, te trzy wspomniane atrakcje sprawiły, że w moich oczach zagościły trzykrotnie dawno nie widziane łzy wzruszenia. Przy Taj Mahal wywołane myślą: „Cholera, ja naprawdę tu jestem!”. W drugim przypadku spowodowane atmosferą Złotej Świątyni i poczuciem wspólnoty z tymi serdecznymi ludźmi, którzy nie tylko dużo mówią, ale rzeczywiście zmieniają świat wokół siebie na lepszy. W trzecim zaś (łzy wzruszenia na granicy, to brzmi żałośnie, wiem…), spontanicznością i świeżością młodych dziewcząt, które nie oglądając się na nic ani na nikogo postanowiły tańczyć do utraty tchu na granicy, tuż przy tych sztywnych, napompowanych żołnierzach. Niech żyje młodość! :-)
No, a podsumowując, trochę „filozoficznie: to czy nie jest tak, że zawsze trzeba się trochę pomęczyć, żeby dostać nagrodę? Nazapitalać się, żeby dostać podwyżkę… Wypocić tłuszcz, żeby mieć dobrą figurę… Naskakać się, żeby mieszkanie lśniło czystością. Nie ma nic za darmo. Podróży to także dotyczy, a jakże! :)
A jeśli chcecie doświadczyć choć ułamka naszych wzruszeń, koniecznie odwiedźcie galerie, które dla Was przygotowaliśmy: Agra, Amritsar, Wagah.