Odkąd pojawiliśmy się w Ameryce Południowej knuliśmy plan, że do Amazonii i jej okolic wybierzemy się od strony Boliwii. Po pierwsze dlatego, że wciąż słyszeliśmy, że boliwijskie wyprawy są najtańsze, po drugie – bo na Boliwię, w przeciwieństwie do innych krajów, nie mieliśmy napiętego planu. I mimo tego, że na początku pobytu w Peru udaliśmy się na osławiony rejs dopływami Amazonki i nią samą, nie zabawiliśmy w docelowym amazońskim mieście Iquitos ani w jego okolicach, gdzie można przyjrzeć się skarbom największej dżungli świata, tylko cierpliwie czekaliśmy na Boliwię.
Raz, dwa, trzy, aligator patrzy!
Na miejsce, z którego chcieliśmy wyruszyć do dżungli i pampy (wtedy jeszcze myśleliśmy, że uda nam się zaliczyć oba miejsca) wybraliśmy sobie niewielkie miasteczko Rurrenabaque. Tam nasi znajomi Holendrzy wykupili kilkudniowy pobyt w dżungli i na pampach i gorąco go nam polecali. Ufamy ich rekomendacjom, więc po morderczej podróży jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg świata, tzw. Drogą Śmierci, zabraliśmy się do poszukiwań wymarzonej wycieczki. Pierwsza cena, którą usłyszeliśmy dosłownie nas zmroziła – za 4 dniową wycieczkę biuro życzyło sobie … 380 dolarów za osobę! Tomek na myśl o tych cenach już rozmyślał nad powrotem… Mimo pierwszego szoku ruszyliśmy dalej i znaleźliśmy tańsze biura organizujące wypady do dżungli i na pampy. Okazało się, że od sierpnia 2016 odgórnie ustalono najniższą cenę za 3-dniową wycieczkę na poziomie 1200 bolivianos. To niemało, bo aż 700 PLN… Postanowiliśmy jednak skorzystać z tej oferty – ja zawsze marzyłam o takim wypadzie, a poza tym nie po to tyle tłukliśmy się tym okropnym autobusem po okropnej drodze, żeby znów wracać do la Paz.
Nasze biuro nazywało się Escorpion Travel i w sumie możemy je polecić. W obliczu wysokich jak na naszą kieszeń kosztów zrezygnowaliśmy całkowicie z dżungli i postawiliśmy na pampy. To właśnie tam jest dużo większa szansa na zobaczenie dzikich zwierząt, w dżungli ciężej je wypatrzeć. Poza tym w dżunglach już bywaliśmy, chociażby na Borneo i wiemy, że trzeba anielskiej cierpliwości, żeby dojrzeć jakiegoś zwierza…
Następnego dnia punktualnie o umówionej 8:30 stawiliśmy się w biurze. Ja mam kompletnego fioła na punkcie bycia na czas, ale w Ameryce do punktualności podchodzi się z dużym luzem. Ruszyliśmy z ponad godzinnym spóźnieniem. W samochodzie znaleźliśmy się my oraz sympatyczna Finka i zabawny Hiszpan. W trakcie ok 2,5 godzinnej jazdy do niewielkiej miejscowości Santa Rosa zaliczyliśmy pierwsze spotkania z dziką przyrodą. Na drodze kilkukrotnie widzieliśmy czarne skupiska sępów pożerających resztki jakiejś biednej, najpewniej potrąconej przez samochód kapibary. Było też mnóstwo imponujących ptaków, takich jak długonogie czaplo- i bocianopodobne. Ku naszej uciesze kierowca zatrzymał się też, żeby pokazać nam … południowoamerykańskie strusie Nandu, które całym stadem pędziły w stronę horyzontu.
W miejscowości Santa Rosa mieliśmy ok. godzinny przystanek – oczekiwaliśmy na start naszej łódki. Już wtedy mogliśmy się przekonać, że początek pory deszczowej nie jest najlepszym czasem na wypad na pampy – jako, że zaczyna padać komary lęgną się na potęgę. W życiu nie widziałam takiej ilości tych znienawidzonych krwiopijców. Cięły jak szalone, były bardzo agresywne i nawet dość mocne repelenty, które kupiliśmy w Rurre na niewiele się zdawały. Na szczęście kiedy wsiedliśmy na łódkę, pęd powietrza okazywał się lekiem na całe zło. Podczas ok. 3-godzinnego rejsu mieliśmy okazję zobaczyć pierwsze zwierzaki. Przede wszystkim naszym oczom ukazały się czarne kajmany, których długość może dochodzić do 4 metrów oraz aligatory, a także mnóstwo ptactwa, m.in. tzw. rajskich ptaków, czyli hoacynów, kormoranów i czapli.
Do naszej bazy dotarliśmy późnym popołudniem. Eco-lodge, w których kwaterowani są turyści składają się zazwyczaj z kompleksu drewanianych budynków, czyli oddzielnych: sypialni w formie dormitorium dla kilku osób z moskitierami (bez tego nie dałoby się przeżyć nocy), jadalni, toalet i łazienek oraz „hamakarium”, gdzie można wypocząć.
Tego samego popołudnia popłynęliśmy dalej rzeką, aby wypatrzeć jeszcze kilka kryjących się w krzakach gadów. Następnie ruszyliśmy do jedynej „knajpy” w tamtej okolicy, gdzie spędza się wszystkich turystów pod pretekstem zachodu słońca. Komary o zmierzchu dają nieźle w kość, nawet jeśli jest się szczelnie opakowanym w długie spodnie i koszulę z długim rękawem. Może rzeczywiście z małym piwem jest znośniej… Jednak ciekawiej robi się po zmroku – kiedy wracaliśmy łódką do naszej bazy, odpaliliśmy czołówki, które były świetnym detektorem kajmanów i aligatorów. Jak wszystkie nocne zwierzęta, te wielkie gady mają specjalną budowę oka, która w ciemności w kontakcie ze źródłem światła jarzy się niczym ognik. Co chwilę pojawiały się w krzakach „płomyki” – dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę ile kajmanów żyje w tej okolicy. Podekscytowani wróciliśmy do „domu”, gdzie czekała na nas kolacja i odseparowane od moskitów posłania.
Kolejny ranek stał pod znakiem poszukiwania węży. W tym celu, tuż po śniadaniu wpakowaliśmy się na łódkę i ruszyliśmy w dół rzeki, aby po 10 minutach wysiąść i ruszyć w krzaki, a właściwie wysokie trawy pamp. Uzbrojeni w wysokie gumiaki, opryskani repelentem i, mimo gorąca, opatuleni w ciuchy i szale liczyliśmy na spotkanie z królową pamp – anakondą. Niestety niemal cztery godziny brodzenia w cuchnącym błocku okazały się fiaskiem – znaleźliśmy tylko jedną martwą małą anakondę i innego małego, ale żywego węża. Za to komary musiały się cieszyć – popiły sobie, oj popiły! Pora deszczowa nie jest dobrym czasem na polowanie na anakondy…
Zmęczeni, pokąsani, z mokrymi i zabłoconymi skarpetami (czasem woda sięgała wyżej, niż chroniły nas gumowce) wróciliśmy do bazy. Na otarcie łez tego samego popołudnia ruszyliśmy łódką na poszukiwanie rzecznych delfinów i łowienie piranii na kolację. I udało się, przynajmniej częściowo! Delfinów było całe mnóstwo – dorosłe i młode radośnie pluskały się w rzece, a co odważniejsi mogli do nich dołączyć. My nie skorzystaliśmy – w pobliżu widzieliśmy kajmany, a poza tym woda w rzece nie jest specjalnie zachęcająca (przejrzystość zero!). Niestety jeśli chodzi o piranie, to znów – pora deszczowa nie jest najlepszym czasem na odławianie tych krwiożerczych bestii z rzeki…
Na zachód słońca oczywiście znów zawieziono nas do knajpy, co wprawiło nas w niewesoły nastrój – perspektywa odganiania się od komarów przez kolejną godzinę była co najmniej słaba… Nasze pogryzione tyłki nie mogły znieść wiele więcej, więc musieliśmy nieco pogonić towarzystwo (tak, stare z nas grzyby). No i znów schemat – kolacja, prysznic z komarami, lulu bez komarów…
Kolejny dzień miał rozpocząć cudowny wschód słońca, ale zanim jeszcze słońce zaczęło podnosić się nad horyzont już wiedzieliśmy, że nic z tego. Nad ranem zaczęło lać, więc zostaliśmy dłużej w łóżkach i właściwie już tylko doczekiwaliśmy pory wyjazdu. Półtorej godziny w deszczu na łódce raczej nam się dłużyło i kiedy wreszcie w Santa Rosa wsiedliśmy do samochodu, byliśmy radzi, że to już koniec naszej przygody z pampami.
Czas na podsumowanie: czy było warto? I tak i nie. Było warto, bo zobaczyliśmy całe mnóstwo niesamowitych zwierząt w naturalnym środowisku. Widzieliśmy m.in.: kapibary, wyjce czarne i czerwone, kapucynki, czarne kajmany, aligatory, żółwie wodne, czaple, różowe delfiny rzeczne, rajskie ptaki, ary i sporo innych… Możliwość podglądania tych zwierząt w ich naturalnym habitacie była niesamowita. Niestety okazuje się, że pora deszczowa, a nawet jej początek to nie najlepszy czas na odwiedzenie pamp. W tym czasie ciężko jest zobaczyć anakondę, ciężko jest upolować piranie, a przede wszystkim ciężko jest wytrzymać przez komary. Mimo używania silnych repelentów, od których miałam wrażenie, że zaraz zaczniemy promieniować, nie udało się powstrzymać chrapki głodnych krwiopijców na naszą słodką krew. Poza tym sam program, warunki w eco-lodgach, wyżywienie,przewodnik były naprawdę ok. Do minusów zaliczyłabym cenę oraz drogę do Rurrenabaque. Droga śmierci była naprawdę stresująca, a jedyną do niej alternatywą był drogi samolot linii Amazonas. Ach, jeszcze te „happy hours” i wywożenie nas, czy tego chcieliśmy czy nie, na piwko i niejako przy okazji na zachód słońca, nie do końca nam się podobały, choć reszta była raczej dość zadowolona…
Ciężko mi powiedzieć jak wyglądałaby wyprawa od strony Peru, Kolumbii czy Brazylii. Nie wiemy i pewnie się już nie dowiemy… My spełniliśmy swoje marzenie i z tego powodu jesteśmy zadowoleni. Czy mamy ochotę powtórzyć taką wycieczkę? Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie. Trzy dni na pampach zdecydowanie nam wystarczyły.
A na koniec kilka zdjęć z naszej wyprawy – to tylko niewielka próbka tego, co widzieliśmy. Mimo tego, że zwierząt na pampach jest mnóstwo, to zrobienie dobrego zdjęcia jest niezwykle trudne. Te, które widzicie zostały wykonane aparatem Fujifilm X-A2.
P.S. Zdjęcie Tomka z aligatorem na łódce nie jest pokłosiem polowania na gady. Inna grupa płynąca po rzece dostrzegła aligatora, którego ciało dryfowało na rafli wody – najprawdopodobniej zginął na skutek walk terytorialnych zabity przez większego osobnika, najpewniej kajmana.
Kapibara jest największym na świecie gryzoniem. To chyba najsłodsze zwierzę. jakie spotkaliśmy podczas naszej wycieczki!
A to z kolei najmniej płochliwe zwierzę pamp…
Gęsiego czy żółwiego?
Kormoran w kąpieli słonecznej…
Rajski ptak wysiaduje jajo – zapewne złote!