Start naszej podróży tuż, tuż. Już nie możemy doczekać się przygód, nowych miejsc, ciekawych ludzi. Dla mnie ogromną częścią całego doświadczenia wyniesionego z podróży jest delektowanie się lokalnymi specjałami. Na pewno na blogu będą się regularnie pojawiały wpisy lub ich części poświęcone jedzeniu. I pewnie będzie to głównie moja inicjatywa, ponieważ Tomek do niedawna zadowalał się kanapką z serem, kurczakiem w gotowym sosie albo klasycznym schabowym. Ja od wielu lat przeżywam kulinarne uniesienia wszędzie, gdzie mnie poniesie. Jedzenie jest bardzo ważną częścią mojego życia, sama sporo gotuję, eksperymentuję, nie bronię się przed nowymi smakami.
Moje kubki smakowe otworzyły się na nowe doznania podczas jednej z moich pierwszych wizyt we Francji, musiałam mieć wtedy kilkanaście lat. To tam, nie bez wysiłku, przezwyciężyłam moją pogardę dla (wyglądających dla mnie wtedy jak obrzydliwe morskie robale) krewetek i langust, tam spróbowałam nieznanego anyżowego alkoholu Pastis i pokochałam wołowinę serwowaną w cieniutkich plastrach na surowo. I stało się! Kubki tak się pootwierały, tak rozbisurmaniły, że teraz najchętniej codziennie przyjmowałyby jakiś nowy, nieznany smak w swe progi. Każda podróż jest dla mnie pretekstem, żeby nacieszyć się lokalnymi specjałami. We francuskim, portowym Breście delektowałam się więc świeżo wyłowionymi krabami i krewetkami, podawanymi na drewnianej desce, z młotkiem, wiadrem i wielkim śliniakiem w komplecie (młotkiem tłuczesz skorupę wielkiego kraba, wyrzucasz ją do metalowego wiadra pod stołem, śliniak chroni ubranie przed tryskającymi soczystościami). W Budapeszcie wciągałam nagminnie gulasze i langosze, popijając je aromatycznym Bikaverem. W Paryżu często zaglądałam do jednej z moich ulubionych knajpek na Polach Elizejskich, żeby przywitać się (i szybko pożegnać w czeluściach żołądka) ze smakowitymi winniczkami z ziołami i czosnkiem. Do tego kieliszek szampana i voila! We Włoszech oprócz najlepszej pizzy i past, jadłam chyba jedne z najpyszniejszych, dla nas niestandardowo przygotowanych, flaczków. Podane w delikatnym, pomidorowo-śmietanowym sosie zwaliły mnie z nóg! Mogłabym Was tu zanudzić na śmierć opowieściami co i gdzie jadłam, a tego chyba nie chcemy ;-)
Już za dwa miesiące porzucimy poczciwą europejską kuchnię na rzecz bardziej orientalnego jedzenia. Tak jak pisałam już kiedyś, ze względu na ograniczony budżet, nie planujemy stołować się codziennie w restauracjach. Jako wielka miłośniczka ulicznego jedzenia, będę (a tym samym również mój mąż) korzystać z polecanych lub uczęszczanych przez lokalesów przybytków. Oczywiście delikatnym lękiem napawa mnie widmo zatrucia pokarmowego, które może wpłynąć na komfort podróży lub całkowicie go zabić… Na szczęście przed samym wyjazdem zaszczepimy się przeciwko cholerze, co na kilka miesięcy powinno uchronić nas przed tzw. biegunkami podróżnych. Oprócz tego z pewnością będziemy roztropnie podchodzić do tematów żywieniowych, wybierając chociażby gotowane, a nie surowe posiłki. Pierwszy ważny kulinarny etap zaliczymy w Indiach. Mamy nadzieję, że ten wielki kraj będzie dla nas prawdziwym gastro-odkryciem i preludium do nowych doświadczeń kulinarnych.
W zeszły weekend postanowiliśmy podtrenować nasze podniebienia i wybraliśmy się na India Fest, czyli plenerowy mini-festiwal kuchni indyjskiej w Warszawie. Szczerze mówiąc, chyba przeszacowałam warszawski rynek hinduskich knajp- spodziewałam się feerii barw, unoszących się w powietrzu niesamowitych zapachów i ogromnego wyboru dań. Cóż, Warszawa to nie Nowy Jork ani Londyn, trzeba się z tym pogodzić. Na miejscu imprezy czyli na terenie Cudu nad Wisłą, naszym oczom ukazało się kilkanaście namiocików, z których serwowane były indyjskie specjały. Wybór nie był oszałamiający- można było skosztować klasycznych dań, które zjesz w każdej indyjskiej knajpie. Liczyłam na smakowanie nowości, a skończyło się na zjedzeniu poprawnych, niestety chłodnych samosów, ryżu z sosem typu tikka masala i łyku mango lassi (przy okazji- ten napój to prawdziwa ambrozja! U-wiel-biam!). Podsumowując- fajnie, że takie inicjatywy mają miejsce, ale zadowolą one raczej początkujących niż zaawansowanych smakoszy kuchni orientalnej.
A teraz ze świata wspomnień przenosimy się do przyszłości. Marzę o tym, żeby nasza podróż dała nam prawdziwego, pozytywnego kulinarnego kopa! I żeby autentyczne lokalne jedzenie było dla nas odkrywaniem, okazją do wchodzenia w interakcje z nowymi ludźmi i …chwilą wytchnienia w naszej podróżniczej bieganinie. Ogromne nadzieje pokładam w Azji, gdzie różnorodność smaków, zapachów i form jest kosmiczna. Miałam okazję kosztować kuchni tajskiej w jej oryginalnej odsłonie i byłam wniebowzięta, każdego dnia nie mogłam doczekać się kolejnego posiłku. Co istotne- oprócz swoich cudownych walorów smakowych, azjatyckie jedzenie jest generalnie zdrowe, świeże i lekkostrawne, więc jedząc dużo i często, nie przytyłam ani grama, może nawet coś zrzuciłam. Do odkrycia pozostaje nam jeszcze wiele kulinarnych twarzy Azji. Po drodze pewnie zderzymy się z moralno-estetycznymi dylematami związanymi z jedzeniem np. psów (akurat do tego nikt mnie nie przekona) czy chrupiących robaków i skorpionów, będących raczej atrakcją turystyczną niż przysmakiem samym w sobie. Za to z dziką radością będziemy podnosić poziom tolerancji na kapsaicynę, zajadając się ultra-ostrymi indonezyjskimi lub malezyjskimi daniami. Z lubością damy się też poczęstować skromnym posiłkiem przygotowanym przez jakąś babuszkę w laotańskiej wiosce, przez którą będzie biegła nasza trasa trekkingowa. I zamkniętymi z rozkoszy oczami będziemy pałaszować makaron z gorącej jak ukrop zupy Pho, wsłuchując się w szum tętniącego życiem Hanoi. My, nie tylko ja! Szczęśliwie Tomek też zaczyna otwierać się na rozkosze jedzenia, co chyba jest trochę moją zasługą ;-)
A tymczasem…Cóż, pisanie o smakołykach i wyobrażanie sobie kawałka nieba w gębie sprawiło, że zgłodniałam! Idę więc cieszyć się kluskami leniwymi, które przygotowała moja kochana Mama. Mniam!