Już za chwilę, już za momencik odhaczymy w kalendarzu 2017 rok i zaczniemy nowy. Muszę przyznać, że przy całej mojej niechęci do końcówki roku (szalonych Świąt i Sylwestra, którego od kilku lat niespecjalnie celebruję), mam słabość do Nowego Roku. Bo to taki symboliczny moment, w którym grubą kreską można oddzielić to, co było i naprawdę uwierzyć, że czeka nas nowe, lepsze życie [tu zachęcam Was do lektury zeszłorocznego wpisu o anty-postanowieniach noworocznych].
2017 nie był najlepszym rokiem mojego życia, choć z pewnością nie można zaliczyć go do najgorszych. Początek był niesamowicie intensywny – kończyliśmy naszą Wielką Podróż i na koniec zostawiliśmy sobie najlepsze – w styczniu i na początku lutego byliśmy w Patagonii, gdzie podziwialiśmy lodowce, wspinaliśmy się po górach, zachwycaliśmy się pingwinami i lwami morskimi. W pełni korzystaliśmy z południowoamerykańskiego lata – przeżyliśmy magicznie długie dnie na południowym krańcu świata w Ushuaii, zobaczyliśmy uliczny karnawał w Montevideo w Urugwaju, zwiedziliśmy Buenos Aires.
Początek nowego roku spędziliśmy w Europie, gdzie na zmianę spotykając się z przyjaciółmi i jeżdżąc na koncerty, powoli wracaliśmy do rzeczywistości po 17-miesięcznej podróży. Wróciliśmy do domu na jeden dzień i za chwilę znów nas nie było. Dzięki naszemu przyjacielowi Marcinowi z TaniBilet.eu polecieliśmy na tydzień do Nowego Jorku, który, szczerze mówiąc, zwiedzaliśmy ostatkiem sił.
Marzec stał pod znakiem wizyt u rodziny, powrotu do Warszawy i reorganizacji życia. W tym miesiącu udało nam się także wyskoczyć na kilka dni do Rzymu, gdzie zabraliśmy naszych Rodziców. Nie wiemy, gdzie podział nam się kwiecień. Wiadomo tylko, że sporo spotykaliśmy się z naszymi dawno niewidzianymi znajomymi, urządziliśmy dużą imprezę i pokaz zdjęć i że była Wielkanoc. W maju oddaliśmy się różnym formalnościom i nadal próbowaliśmy zaczarować rzeczywistość, spotykając się z przyjaciółmi i korzystając z wiosny.
W czerwcu mieliśmy dwa wyjazdy – jeden na północ Francji, gdzie wraz z moimi przyjaciółkami ze studiów świętowałyśmy 10-lecie absolutorium, a drugi do Lwowa. No i zaczęliśmy korzystać z Airbnb – tym razem nie jako goście, ale jako gospodarze. Dzięki serwisowi zawarliśmy całe mnóstwo niesamowitych znajomości i utrzymaliśmy podróżniczy klimat, goszcząc najlepiej jak potrafiliśmy przybyszy z całego świata (m.in. z USA, Korei, Japonii, Rosji, Tajwanu, Gruzji…)
Lipiec stał pod znakiem gry we frizbi i badmintona. W sierpniu w ramach prezentu komunijnego wybrałam się z moją chrześniaczką do Disneylandu i do Paryża, zaliczyliśmy 2 wesela i… tyle!
We wrześniu byliśmy 10 dni w Bułgarii – był to nadspodziewanie dobry wyjazd! Październik przetrwaliśmy częściowo dzięki wyjazdowi do Maroka – tam łapaliśmy słońce i odkrywaliśmy nową kulturę. Z listopada nie pamiętam niemal nic, oprócz nowych obowiązków zawodowych i związanego z nimi lekkiego stresu. W grudniu był wyjazd do przyjaciół do Poznania, wizyta poznanej w Indonezji koleżanki, która jest podobną do nas powsinogą i … Święta…
Zanudziłam Was tą wyliczanką? Mam nadzieję! Niestety w mijającym roku nie wydarzyło się niemal nic spektakularnego, no może poza styczniowym eksplorowaniem Patagonii. Przez cały 2016 rok niemal codziennie zdawaliśmy Wam relacje z niesamowitych miejsc, które odwiedzaliśmy. Mogę przysiąc, że pamiętam niemal każdy dzień i każdy szczegół tego niesamowitego roku. Pamiętam imię niemal każdego poznanego człowieka, zapach azjatyckiego jedzenia serwowanego na ulicy, potrafię dokładnie odtworzyć swoje samopoczucie związane z piekielnym gorącem na Borneo czy drogę z punktu A do punktu B gdzieś w parku narodowym w Kostaryce.
Jak więc do jasnej Anielki jest możliwe, że z moich wspomnień ulotnił mi się cały miniony lipiec? Czemu pamiętam tak niewiele z tego roku spędzonego niemal w całości w domu? Wnioski są niestety smutne – daliśmy się nieco uziemić Pani Rutynie. Dzień za dniem mijał niepostrzeżenie, podobnie. Podstępne dni złożyły się w miesiące, a te niemal w okrągły rok.
I tu dochodzimy do pointy, a właściwie trudnego pytania – co zrobić, żeby pamiętać każdy dzień? Żeby żyć możliwie jak najpełniej? Czy odpowie nam buddyjska filozofia hołdująca zasadzie „tu i teraz”? Czy może podpowie nam coś jakiś nowoczesny coach z internetów?
Po roku spędzonym w domu wiemy, że nasze miejsce jest nie na kanapie, nie przed komputerem, nie za biurkiem, ale gdzieś w Dalekim Świecie, z ludźmi. Wiemy też jedno: żyć = podróżować. Jeśli nie da się ciągle, to jak najwięcej. Bo podróżując, oddychamy pełną piersią. I czujemy, że w pełni wykorzystujemy dany nam czas i potencjał. Dlatego też na 2018 rok mamy bardzo ambitne postanowienie – przynajmniej raz w miesiącu chcemy gdzieś wyjechać/ polecieć. I tak oto mamy już zaplanowane wyjazdy na pierwsze trzy miesiące przyszłego roku! :)
Na koniec Wam (i sobie) życzymy intensywnego, ciekawego, pasjonującego 2018 roku. Podróżniczo lub nie – ważne, żeby było tak, jak sobie wymarzycie :-)