Czy wiecie, że na terenie Bombaju działa jedna z największych na świecie otwartych, ręcznych pralni? Nazywa się Dhobi Ghat i daje pracę setkom, jeśli nie tysiącom osób, które dziennie piorą, suszą i prasują tysiące kilogramów prywatnych, hotelowych i przemysłowych ciuchów. Postanowiliśmy się tam wybrać i na miejscu oczywiście od razu znalazł nas amator zachodnich pieniędzy. Dowiedzieliśmy się, że „wstęp” na teren pralni kosztuje 300 rupii od osoby, czyli gruby pieniądz jak na lokalne warunki. Pan był niezłym cwaniakiem, a siła jego przekonywania była tym większa, że świetnie władał angielskim. Oczywiście koszt „biletu” (ha ha ha) miał dofinansowywać ludzi pracujących w pralni (jeszcze większe HA HA). Co za brednie! Nie miałam ochoty wykłócać się z tym natrętem, więc grzecznie odeszliśmy, a Tomek zaczął dopytywać sprzedawców z lokalnych sklepików, czy w ogóle jakiś wstęp tu obowiązuje. Oczywiście nie obowiązywał! Żeby ominąć upierdliwego naciągacza, postanowiliśmy, że wejdziemy do pralni z drugiej strony.
Weszliśmy i tam zaczęła się akcja, której daliśmy się porwać! Zwabieni radosnymi okrzykami trafiliśmy na podwórko, na którym dzieci strzelały petardami z okazji zbliżającego się Diwali – święta światła. Zatrzymaliśmy się tam, żeby przyjrzeć się ludziom i od razu zostaliśmy zauważeni i przygarnięci przez przesympatyczną grupkę nakręconych pracowników pralni. Ugoszczono nas pysznym czajem, oprowadzono po obiekcie i… obdarowano koszulami.
Nasze nowe koszule i darczyńca – 26-letni „szef” firmy piorącej
Nie było, że nie trzeba, że mamy swoje, że w plecaku miejsca brak…Te pozytywne świry uparły się i już! Wyszliśmy w nowych koszulach (pralnia pierze je dla zagranicznych firm produkujących odzież), żegnani po stokroć uściskami spracowanych rąk i serdecznymi uśmiechami.
A koszule? Pewnie sprezentujemy je komuś po drodze. Indie w takim zwariowanym wydaniu pokochaliśmy najbardziej!