Chiloé to największa wyspa Chile i druga największa wyspa Ameryki Południowej. Jest to jakby państwo w państwie – sami jego mieszkańcy podkreślają odrębność swoich tradycji, wierzeń i czasem mówią nawet, że Chiloé to nie Chile. Wyspa ma długą, liczącą ok. 7000 lat historię wędrownych plemion, zawziętej walki do ostatniej kropli krwi z hiszpańskimi konkwistadorami, kultury rybackiej oraz sporej fali niemieckiej imigracji. Niewielka populacja zamieszkująca dziś wyspę i licząca 155 000 mieszkańców skupia się w kilku niewielkich miasteczkach oraz na rozsianych po malowniczych pagórkach i wybrzeżu wioskach. Stolicą wyspy jest 35-tysięczne Castro, a do większych, choć wciąż niewielkich miast można zaliczyć położone na południu Quellon oraz północne Ancud. Niemal cała zachodnia część Chiloé jest niezamieszkana – pokrywają ją tereny parku narodowego. My na Chiloé spędziliśmy jedynie trzy dni, ale były to dni wypełnione po brzegi widokami, atrakcjami i smakowaniem nowego. Na początku mieliśmy spore wątpliwości dotyczące słuszności naszego wyboru – wyspa nie była nam po drodze, a sama podróż z argentyńskiego Bariloche pochłonęła kilka godzin, wiązała się z kolejnym przekraczaniem granicy oraz sporo kosztowała… Dodatkowo w Boże Narodzenie, dwa tygodnie przed naszym przyjazdem, właśnie w tym regionie miało miejsce trzęsienie ziemi o sile 7,6 w skali Riechtera, co przysporzyło nam kolejnych wątpliwości. Ostatecznie okazało się, że trzęsienie ziemi nie powtórzyło się, a nasz pobyt był naprawdę udany. Na Chiloé możecie dostać się najłatwiej od północy – z portowego miasta Puerto Montt autobus jedzie ok. 2,5 godziny, przy czym część drogi przebywa się promem. Drogę na wyspę można pokonać także tylko łodzią – z Puerto Chacabuco lub Chaiten, ale będzie to bardziej karkołomne i czasochłonne.
Poniżej znajdziecie kilka mocnych argumentów, które przemawiają za tym, żeby w ramach wizyty w Chile przyjechać także na Chiloé. Moim zdaniem warto!
1. Pingwiny
Chiloé jest wyspą niezwykłą, jeśli chodzi o walory przyrodnicze. W zlokalizowanym w Puinhuil pomniku przyrody przez sześć miesięcy w roku szczęściarze mogą z bliska lub z daleka zobaczyć aż dwa gatunki pingwinów – pingwiny Magellana i Humbolta. Podobno to jedyne miejsce na świecie, gdzie dwa gatunki tych ptaków żyją tuż obok siebie, a sytuacja ta wynika z tego, że to właśnie tu łączą się dwa prądy oceaniczne. Ptaki przybywają tu na czas godów i wychowywanie młodych, a później uciekają dalej, każde w swoim kierunku, każde ze swoim prądem.
Do Punihuil można dostać się w ramach zorganizowanej wycieczki (czyli tego, od czego wciąż uciekamy) lub podmiejskimi busikami, odjeżdżającymi kilkukrotnie w ciągu dnia (aktualne rozkłady najlepiej sprawdzić w biurze informacji turystycznej). Trasa z pobliskiego Ancud wiedzie przez malownicze wioski Chiloé, przecina zielone wzgórza, na których pasą się szczęśliwe krowy i owce, oferuje widoki na ocean… Piękna sprawa! Na koniec autobus śmiga po plaży, na której znajduje się kilka agencji sprzedających wycieczki „na pingwiny”, trzy restauracje i kilka budek z jedzeniem. Standardowo 50-minutowa wycieczka łódką kosztuje 7.000 pesos chilijskich. Ciekawostką jest, że turyści do łódki dowożeni są na specjalnych platformach. Podczas mini-rejsu można zobaczyć pingwiny Magellana i Humbolta, które schodząc ze wzgórz wysp, wywracają się komicznie, potykają o wszystko, co stoi na ich drodze, aby niczym bezwładne, spaść do wody, gdzie nagle zyskują gibkość pantery i szybkość leoparda. Oprócz uroczych czarno-białych milusińskich na miejscu można zapoznać się z pelikanami, kondorami patrolującymi wzgórza, czerwononogimi kormoranami i długodziobymi ptaszorami o nieznanej mi nazwie. Przy odrobinie szczęścia można też dojrzeć duże wydry morskie i zbliżające się blisko brzegu delfiny (udało nam się spotkać te drugie!). W ramach urozmaicenia pobytu w tej niewielkiej miejscowości można także wybrać się na dwa punkty widokowe, z których roztacza się obłędny widok na zatoczkę, a także na otwierający swoje podwoje Ocean Spokojny!
Oto gigantyczne algi, które wyglądają jak morskie potwory.
Tak wygląda przeprawa na pokład wycieczkowej łódki.
A to pingwin Hieronim, którego niektórzy znają już z facebooka.
2. Unikalne, drewniane kościoły
Czytając popularne przewodniki o Chile, dowiedzieliśmy się, że Chiloé oferuje odwiedzającym coś, czego nigdy wcześniej nie zaznali, perełkę lokalnej architektury, piękno w czystej postaci – chilotańskie, drewniane kościoły. Szczerze mówiąc wątpiłam w to, że kościoły z desek mogą być warte zachodu wybrania się na wyspę, ostatecznie jednak wybraliśmy się na Chiloé. No i rzeczywiście – tutejsze kościoły, których po licznych pożarach oraz silnym trzęsieniu ziemi ostało się ok. 50 są wyjątkowe. 16 z nich zostało wpisanych na listę Unesco, a wiele innych na narodową listę dziedzictwa. Kościoły w całości są zbudowane z drewna – od szkieletu, przez obicie i wnętrze, po wszystkie figurki i… gwoździe. Zaczęliśmy od niewielkiego, ale interesującego i wprowadzającego w temat Centro de Visitantes zlokalizowanego w dawnej, drewnaniej parafii w Ancud. To tu można poznać historię powstawania kościołów, ich renowacji, a także dowiedzieć się z jakiego drewna budowano te przybytki. Podczas krótkiego pobytu zobaczyliśmy też niezwykłe kościółki w Achao i Dalcahue oraz imponującą katedrę w Castro, kościół w Chonchi i Narcon (oba niestety zobaczyliśmy tylko z zewnątrz). Każdy z kościołów miał swój unikalny charakter, a drewno pokazywało swoje różne, nieznane nam dotąd oblicza, obrabiane na 1000 sposobów, ubrane w różne kolory i wykorzystywane w różnych celach.
Drewniana katedra w Castro, widziana z boku.
Kościółek w Dalhaue.
3. Kolorowe domki zdobione drewnianymi płytkami
Chiloé wyróżnia się na tle reszty Chile bardzo ciekawą architekturą. Spacerując po ulicach Ancud i Castro, w których spędziliśmy większość czasu, miałam wrażenie, że jestem w jakiejś bajce. Domki, które mijaliśmy były idealnym obiektem zdjęć – pokrywające je kolorowe klepki w różnych kształtach nadawały im prawdziwego charakteru. Mijałam błękitne, fuksjowe, morskozielone i brązowe domostwa i nie mogłam nacieszyć oczu. To, jak te kolorowe płytki dodawały radości sennym miasteczkom, jak pięknie scalały się, tworząc kolorowe ulice, dzielnice, wioski i miasteczka było wzruszające i piękne. Ciekawostką, którą my już obserwowaliśmy w innych krajach (GeorgeTown w Malezji, Bruinei, Inle Lake), były na wyspie także domki na palach, oczywiście kolorowe. Na Chiloé domki te nazywają się palafitos, a najlepszym miejscem na ich podziwianie jest Castro.
Kolorowe, skromne i śliczne domki zachwyciły mnie bardzo!
A oto palafitos, czyli tradycyjne domki na wodzie. Te akurat mieszczą się w Castro.
4. Jedzenie – curanto i inne pyszności
Nie byłabym sobą, gdybym w tym zestawieniu nie wymieniła jedzenia, które na Chiloé jest wyjątkowe. Wyspa do tej pory jest jednym z największych producentów łososia (do niedawna Chile, głównie dzięki Chiloé było 2. producentem łososiowego mięsa na świecie), ale jej skarbem są świeże owoce morza. Na Chiloé warto więc skusić się na świeżutkie mariscos, pochodzące z porannych połowów. Ale prawdziwym, najprawdziwszym kulinarnym skarbem Chiloé jest curanto. Jest to potrawa, która w zdumiewający sposób łączy w sobie owoce morza i dary ziemi – to tu znajdziesz cudnie miękkie małże i muszle, a do tego kiełbaskę, żeberko i kurze udko, często podawane z wielką fasolą, bobem, obowiązkowo z ziemniaczkami i ziemniaczanymi plackami, wszystko to w gigantycznej misie (porcja dla dwojga!). Skropione sokiem z cytryny i popite rosołem doprawionym świeżymi ziołami smakują obłędnie! Ogólnie w Chile jedzenie niespecjalnie mi smakuje – Chilijczycy nie używają przypraw, wszystko więc jest mdłe, za to duże i tłuste. Ale tak jak wspominałam na początku wpisu, mieszkańcy wyspy chełpią się swoimi odmiennymi tradycjami, w tym smaczną kuchnią. Z innych ciekawostek kulinarnych wymienię także milcao, czyli ziemniaczany placek nadziewany mięsem wieprzowym sprzedawany często jako przekąska i empanady z owocami morza. Chiloteńczycy używają także lokalnej odmiany czosnku, wielkiego jak pięść i specjalnych gatunków ziemniaków oraz wyławianych z morza gigantycznych glonów. Wszystko to można dostać na lokalnych targach, a jeśli nie chcecie kupować, można nacieszyć tą eko-żywnością oczy i dopytać o szczegóły życzliwych sprzedawców.
Wygląda co najmniej dziwnie, za to smakuje obłędnie. Curanto to danie dla dwóch osób!
Te dziwne zawiniątka to algi, z których robi się gulasz. Nie spróbowaliśmy, ale z chęcią ocenilibyśmy smak takiego dania…
5. Niedzielny targ w Dalcahue
To kolejny z super tematów – w każdą niedzielę w miasteczku Dalcahue, oddalonym o pół godziny jazdy busikiem z Ancud ma miejsce lokalny targ, na którym sprzedawane są rękodzieła z całej wyspy. To pierwszy bazarek, na którym widziałam oficjalny zakaz sprzedawania wyrobów spoza Chile. A zakaz ten ma wymierną moc, którą spostrzec można gołym okiem. Tu nie kupisz wyprodukowanego w Chinach magnesu z chilijskim pingwinkiem, nie będzie swetrów, zrobionych rzekomo z wełny alpaki, które w rzeczywistości są produktem peruwiańskim czy boliwijskim z odpowiednio dopasowanymi napisami. Tu kupisz owcze, gryzące swetry, czapki, skarpety i kapcie farbowane naturalnymi barwnikami. Tu dostaniesz lokalnie strugane korki do wina w kształcie pingwinów, durnostójki w postaci drewnianych troli, pamiątkowe deski do krojenia, z wypalanymi na miejscu dedykacjami. Tu w gastronomicznej części objesz się świeżym curanto, skosztujesz milcau, zjesz kuchen, czyli deser będący kulinarnym spadkiem po Niemcach, którzy przybyli tu po wojnie. Wreszcie to tu kupisz lokalne odmiany ziemniaków, chiloteński czosnek wielkości pięści, skosztujesz lokalnego ceviche ze świeżo złowionych ryb. Piękne, wzruszające, lokalne! W dodatku takie zakupy przyczynią się do wzrastania tej przemiłej wspólnoty.
Takie lokalnie wyrabiane piękności można kupić na tutejszym targu!
Oficjalny zakaz handlu importowanymi towarami widnieje na dachu bazaru…
6. Ludzie
Ludzie na Chiloé są naprawdę super! Podczas całej naszej podróży nie zaznaliśmy takiej dozy zainteresowania (naszym językiem), jak tam! Gdziekolwiek byśmy nie byli, byliśmy zaczepiani i odpytywani skąd, dlaczego, na ile, jak daleko itd., albo… podsłuchiwani! Wciąż ktoś ze zdumieniem nadstawiał uszu i zastanawiał się nad szelestami charakterystycznymi dla naszego języka. Chyba nie gościli zbyt wielu Polaków, więc… pora na Was! Nawet dzieci są na Chiloé jakieś inne – nie są nieśmiałe, z daleka krzyczą pozdrawiając, a nawet… Będąc na markecie w Ancud, wdrapaliśmy się na pierwsze piętro targu w poszukiwaniu upragnionego magnesu, kiedy zauważył mnie niespełna 3-letni malec. Krzyczał „cześć” i po dwóch sekundach znajomości zaproponował, że z chęcią podzieli się ze mną lodem, którego lizał, oczywiście pod warunkiem, że skosztuję tylko trochę. Na początku nie wiedziałam, czy dobrze usłyszałam, ale mały powtarzał, jego babcia też. Nie chciałam sprawić przykrości nowo poznanemu, hojnemu młodzieńcowi, więc na spółkę z nim lizałam owocowy smakołyk. Malec nazywał się Emilio i wzruszył mnie niemal do łez. Cudownego życia, Emilio! Podczas pobytu na wyspie poznaliśmy wielu przypadkowych, ale przeserdecznych ludzi, z którymi spotkania kończyły się często soczystymi buziakami i uściskami. A senora Marta, u której nocowaliśmy w Ancud była do rany przyłóż ciocią z prawdziwego zdarzenia! :D
Niestety nie mam fotki z wyżerki z Emilio, musicie więc zadowolić się zdjęciem ze stoisk z jedzeniem ;-)
7. Lokalne morskie i leśne legendy
Chiloé jest miejscem specjalnym. Ta dziwaczna kraina, gdzie słońce wyłania się zza chmur ponoć tylko latem (czyli akurat wtedy, kiedy mieliśmy okazję tam gościć), a przez pozostałą część roku pada, mży, kropi lub dżdży, jest idealną scenerią do narodzin elfów, potworów i nęcących rybaków syren. Moja wiedza na temat legendarnych stworów jest niewielka, ale na Chiloé chyba sporo stron zapisano historiami dziwacznych postaci wyłaniających się z morza i lasów. Przywdziane w mchy, glony, algi i uzbrojone w ostre muszle czy kamienne topory, do tej pory budzą postrach lub sympatię i pojawiają się gościnnie na logotypach różnych firm, w postaci robionych na drutach figur i jako stróże marketów. Warto w tych historiach pokopać, na pewno te mityczne stwory mają wiele do powiedzenia!
Ten leśny dziadek uwielbia ponoć kobiety, nie grzeszy dobrymi manierami, ale za to jest dobrym duszkiem marketu.
Mam nadzieję, że choć trochę mogliście poczuć magię niezwykłego Chiloé. Ja totalnie straciłam dla tej wyspy głowę i co chwilę zanudzałam Tomka moimi ochami i achami. To miejsce ma w sobie coś mistycznego, bajecznego, niedopowiedzianego. Dodatkowo kolorowe, ale skromne domki, proste jedzenie, piękna natura i próby obrony unikalnych tradycji tej wyspy tworzą niezwykłą kompozycję. Chiloé, zostawiasz w moim sercu głęboki ślad. Kocham!
P.S. Fotki jak zwykle strzelaliśmy aparatem Fujifilm X-A2.