Odkąd weszliśmy w proces przygotowań do wyjazdu, przerażeniem napawała mnie myśl o zwolnieniu mieszkania i spakowaniu naszych rzeczy. Mam taką teorię, że Polacy to naród zbieraczy. Nasi dziadkowie i rodzice, którzy przeżyli w Polsce chude lata przekazali nam, że mieć dużo jest ok. Im więcej masz, tym fajniej. Tylko, że nasze pokolenie, o pokoleniach X i Y nie wspominając, ma w sklepach dostęp do absolutnie wszystkiego. Ale jednocześnie z mlekiem matki wyssaliśmy niechęć do pozbywania się niepotrzebnych, czasem nawet starych i zniszczonych rzeczy. Bo przecież wszystko może się przydać…
I tak fakt, że znalazł się najemca naszego mieszkania, sprawił, że z jednej strony poczułam ulgę, że kolejny temat mamy z głowy. Ale ten mały sabotażysta siedzący głęboko w mojej głowie, rzewnie zapłakał. Nad czym? Bo przecież będzie trzeba ogarnąć ten bezmiar RZECZY, spakować je i wywieźć…pewnie na jakieś trzy tury.
W ten weekend zabraliśmy się do pakowania. Uzbrojeni w kilka kartonów i duże worki na śmieci, zaczęliśmy od książek, żeby płynnie przejść do butów, ciuchów i innych historii.
Przez cały dzień w głowie wirują mi następujące pytania:
- Czy na serio potrzebuję do życia 60 par butów, z których używam na co dzień 3 par (do tzw. zarżnięcia)? Wiele z nich miałam na sobie jeden jedyny raz, a część z nich ma nawet metki.
- Ile t-shirtów jest potrzebnych dziewczynie? Czy 40 to nie przesada? Do tego 20 bluzek, kilka cardiganów, kilkanaście żakietów, oczywiście głównie czarnych. 25 par spodni, do tego kilka par spodni do ćwiczeń. No i klasycznie – z tych wszystkich rzeczy używam 20%. Bo najlepiej się w nich czuję…
- Czy normalna kobieta ma 25 płaszczy? A później dziwię się, że przeklinam wiosnę i wczesną jesień, że takie krótkie, bo nie mogę nacieszyć się tymi ładnościami…
- Czy naprawdę trzeba mieć 50 par rajstop w każdym możliwym kolorze? Używając w 95% przypadków tylko rajstop w kolorze czarnym? Serio?
- Czy 30 torebek kiszących się w wielkiej szufladzie pod łóżkiem to ostateczny dowód na brak umiaru i szaleństwo? Dziś doszłam do wniosku, że tak…
Ale jeśli myślicie, że moje zbieractwo i nieumiejętność rozstania się z przedmiotami ogranicza się jedynie do sfery ubrań, butów i dodatków, grubo się mylicie. Zajrzyj do mojej lodówki, a powiesz mi kim jestem…
Zbieractwo jedzeniowe. Lodówka pęka w szwach, całkiem jak szafa. Trzy rodzaje musztardy, flaki od mamy, cztery puszki sardynek, cała dolna szuflada warzyw, cztery rodzaje wędliny, duuuużo jajek. No co jak co, ale w polskim domu jedzenie zabraknąć nie może, bo to potwarz i hańba… Ale to nie koniec! Zajrzyjmy do szafek – tam znaleźć można zapas pikli na najbliższy rok, ilość makaronów, kasz i ryżu, która wystarczyłaby na wykarmienie pułku żołnierzy, każdy dostępny na polskim rynku rodzaj mąki i wszelkie możliwe dodatki – płatki owsiane, żytnie, jęczmienne, musli, rodzynki, całą paletę przypraw (opakowania x2, a co, na bogato), orzechy brazylijskie, włoskie, ziemne, nerkowce, pestki dyni, spirulinę i ze trzy kilo ciecierzycy jakby dopadła mnie chęć robienia hummusu dla rzeczonego pułku żołnierzy. Ojej, zapomniałam o zamrażarce…A tam kolejne cuda – mrożony koperek w ilości hurtowej, ryby, kurczaki, pasztety, wątróbki, kiełbasa od wujka Henia i niezwykle smaczne wegetariańskie gołąbki. Tę radosną symfonię smaków dopełnia mnogość sprzętów – każdy możliwy rodzaj pojemnika, dekoracyjne łyżeczki na przystawki i super fajny, choć rzadko używany, kijaszek do nabierania miodu ze słoiczka.
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ratunku! Co robić? Co z tym wszystkim począć? Czemu dopiero na miesiąc przed wyjazdem pojawia się we mnie duszące poczucie winy? Teraz mam chęć cofnąć czas i nie kupić tamtych, piątych z rzędu balerinek, wykazać się asertywnością i nie przyjąć od mamy ósmego kompletu pościeli, nie cackać się z wypłowiałym t-shirtem i ordynarnie wypierdzielić go do śmieci…
I właśnie dziś dochodzę do wniosku, że czasem jednak mniej znaczy lepiej. Gdybym miała mniej ciuchów, z pewnością rano miałabym również mniej dylematów w co się ubrać. Gdyby moja lodówka i „spiżarnia” były bardziej racjonalnie zarządzane, marnowałabym mniej jedzenia, a sprzątanie szafek nie zajmowałoby dwóch godzin. Wreszcie, gdybym część niepotrzebnych mi rzeczy przekazywała gdzieś dalej, ktoś pewnie ucieszyłby się. W końcu wiele jest miejsc na świecie, gdzie para nawet znoszonych butów jest na wagę złota, a puszka sardynek jest jak manna spadająca z nieba.
Takie wnioski na ten weekend. Czas na zmiany, myślę, że jak wrócimy z podróży, trochę inaczej będziemy podchodzić do aktu posiadania. Jestem tego pewna.
Na koniec dodam tylko, że równanie mniej=lepiej nie jest oczywiście uniwersalne. Zdecydowanie lepiej jest mieć więcej niż mniej:
- miłości
- pieniędzy (choć tu szare komórki posiadacza zdają się mieć kluczowe znaczenie)
- zdrowia
- przyjaciół
- PODRÓŻY!
:):):):):):):):):):):):):)
Trzymajcie się i liczcie tak, żeby na koniec się zgadzało!:)
P.S. Na koniec dodam tylko, że nie tylko w naszym domu jestem zbieraczem. Spytajcie Tomka ile koszulek z koncertów ma w swojej szafie i ile t-shirtów, które nadają się do unicestwienia pozostawia na półce z czystego sentymentu ;-)