W jednym z poprzednich wpisów wychwalałam Tajlandię jako idealny początek przygody z Azją Południowo-Wschodnią. Jest tam łatwo, miło i przyjemnie, a wszystko to dzięki rozbudowanej infrastrukturze turystycznej, super atrakcjom i niskim cenom. Jest jednak mniej przyjemna strona tej sytuacji – w Tajlandii ciężko o autentyczność, bo szlaki turystyczne przemieniły miasta, a przynajmniej ich części, w skanseny, gdzie wszystko zorganizowane jest pod kątem potrzeb turystów. Wystarczy spojrzeć na miasteczka i wioski na tajskich wyspach, których epicentrum stanowią bary z zachodnią muzyką i jedzeniem oraz stragany z tanimi pamiątkami i ciuchami. Podobnie jest w Chiang Mai, gdzie tłumy masażystów wyczekują zmęczonych i głodnych cielesnych uciech turystów na niemal każdej ulicy. Do wyjątków nie należy Bangkok ze swoją słynną backpackerską ulicą Khao San, na której alkohol leje się strumieniami i gdzie usłyszeć można nawet polskie hity z gatunku disco polo. I cóż ma począć biedak, który poszukuje ucieczki od tego typu klimatów, a jednocześnie chce spędzić czas w miłych dla oka okolicznościach? My szczęśliwie znaleźliśmy w Tajlandii takie miejsce i z całego serca możemy je polecić – mowa o Phetchaburi.
Phetchaburi to niewielkie, liczące niespełna 50 tysięcy mieszkańców miasto oddalone od Bangkoku o zaledwie 2 godziny jazdy autobusem. Dojazd ze stolicy jest banalnie prosty – wystarczy spytać o Phetchaburi kogokolwiek na stacji Victory Monument, a już za chwilę człowiek zostaje usadzony w odpowiednim busiku (koszt to 120 THB, czyli ok. 13 PLN). Busy niestety nie dojeżdżają do centrum Phetchaburi, a zatrzymują się przy centrum handlowym Big C, z którego można próbować dostać się do miasta tuk-tukiem lub pieszo. My kawałek szliśmy na piechotę, ale jako że było straszliwie gorąco postanowiliśmy spróbować złapać stopa, co udało się po jakichś 3 minutach machania łapką. Po 5 kolejnych minutach nasza przemiła wybawicielka dowiozła nas pod pensjonat JJ House, w którym za jedyne 300 THB (33 PLN) wynajęliśmy czysty i jasny pokój ze współdzieloną łazienką. W gratisie dostaliśmy dużą dawkę świetnych jazzowych kawałków puszczanych w kawiarni na dole.
Na zwiedzanie Phetchaburi przeznaczyliśmy cały kolejny dzień po przyjeździe. Z naszego pensjonatu wypożyczyliśmy rowery, których cechą charakterystyczną były … poobryzane siodełka i rączki kierownicy. Właścicielka pensjonatu poinformowała nas, że tych bezeceństw dopuściły się makaki, których w okolicy widać całe hordy. Ostrzegła nas przed wrednymi i chytrymi małpiszonami, a my, bogatsi w wiedzę ułatwiającą przetrwanie w miejskiej dżungli, ruszyliśmy w trasę ;-)
Co widzieliśmy, co nam się podobało? Dlaczego według nas warto wybrać się do tego miasta?
– Phetchaburi słynie ze wspaniałych świątyń, więc, jeśli jeszcze chodzenie po buddyjskich przybytkach religijnych Ci się nie znudziło, powinieneś zrobić sobie wycieczkę po tutejszych watach. Niektóre z nich są naprawdę imponujące! Nam najbardziej spodobała się świątynia Tham Khao Luang w jaskini, oddalona od miasta o jakieś 4 km. Ogromna jaskinia została zaadoptowana przez buddyjskich mnichów do celów religijnych. Do świątyni schodzi się stromymi schodami, do których z parkingu turystów odprowadzają żądne smakowitych łupów makaki. Jaskinia robi wrażenie – jest ogromna i pełna pobudzających wyobraźnię nacieków, a przez sporą dziurę w jej „suficie” wlewają się promienie słoneczne, które w spektakularny sposób wydobywają blask posągów Buddy i świętych. Do tego miejsca ściągają nie tylko turyści, ale też wierni, składający ofiary w postaci kwiatów, kadzideł i złotych płatków naklejanych na figury Buddy.
Promienie światła, wlewające się do jaskini i przedzierające się przez gęsty dym kadzideł – magia!
– Kolejną lokalną pięknością jest Wzgórze Pałacowe oraz znajdujący się na nim kompleks obiektów Phra Nakhon Khiri. Tamtejszy pałac był dla króla Ramy IV miejscem wypoczynku od gwaru w Bangkoku. Ponadto władca oddawał się tam swojej astrologicznej pasji, po której po dziś dzień istnieje ślad w postaci obserwatorium. Nam najbardziej jednak podobała się świątynia umieszczona na szczycie wzgórza – Phra That Chom Phet. Jej ubrane w biel kształty, w otoczeniu kwitnących drzew frangipani, prezentowały się naprawdę pięknie. Żałujemy jedynie, że nie udało nam się zobaczyć wieczornego marketu organizowanego w każdy poniedziałek na wzgórzu. Odbywa się on na wzgórzu, a cała droga na miejsce jest oświetlona klimatycznymi lampkami.
Oto jedno z naszych ulubionych wspomnień z Tajlandii. Prawda, że pięknie?
– W Phetchaburi udało nam się dotrzeć także do pałacu Phra Ram Ratchaniwet. Niestety ten piękny budynek stworzony na zamówienie tajskiego króla przez niemieckiego architekta mogliśmy podziwiać tylko z zewnątrz, ponieważ kiedy dotarliśmy na jego teren, był już zamknięty dla zwiedzających. Jako rekompensatę za brak możliwości zwiedzenia wnętrza tego letniego pałacu dostaliśmy mnóstwo uśmiechów mieszkańców, którzy każdego dnia tuż przed zachodem słońca przychodzą do parku otaczającego obiekt, aby poćwiczyć. Z kilkoma z nich ucięliśmy sobie miłe pogawędki.
Letni pałac Ramy IV jest otoczony parkiem, w którym mieszkańcy pod koniec upalnego dnia aktywnie spędzają czas.
– Jako, że jesteśmy fanami jedzenia w lokalnym wydaniu, zazwyczaj jemy tam, gdzie pożywiają się miejscowi, czyli na marketach. W Phetchaburi w ciągu dnia funkcjonuje jedno takie miejsce, a późnym popołudniem stragany rozstawiane są na drugim bazarku, czynnym do późnego wieczora. Oba miejsca oferują tajskie klasyki, barbeque i pyszne desery ryżowe oraz napoje w niskich cenach. I choć nie wszyscy sprzedawcy mówią po angielsku, rozmowa na migi okraszona uśmiechem rozwiązuje wszelkie problemy komunikacyjne.
A teraz przechodzimy do najważniejszego!
W Phetchaburi najbardziej urzekli nas ludzie. W tym niewielkim mieście mieszkańcy żyją zwyczajnie, a ich aktywności nie są dostosowane do obecności turystów. Nie ma tu sklepów z pamiątkami, knajp z menu stworzonym pod zachodnich turystów, raczej nie zjesz tu carbonary ani sałaty Cesar. Nie ma tu też zawyżonych cen, naciągania, tłumów kierowców tuk-tuków oblepiających Cię tuż po wyjściu z autobusu. Tu jest normalnie, a nam taka normalność bardzo się podoba! Mieszkańcy Phetchaburi podejmują głównie lokalnych, tajskich turystów, np. studentów, którzy podczas wakacji tłumnie odwiedzają to miasto. Gości spoza Tajlandii widzieliśmy dosłownie kilku i właśnie ten fakt zdaje się wyjaśniać niezwykle życzliwe i szczere podejście mieszkańców do obcokrajowców. Co chwila dzieciaki zaczepiały nas na ulicy, przybijając „piątki”, ludzie życzliwie uśmiechali się i nawet zdystandowani zwykle mnisi okazywali nam wyrazy sympatii. Podsumowując: było mega miło i swojsko!
Dla tych trzech rezolutnych dziewczynek to my byliśmy atrakcją! Nie odstępowały nas na krok podczas jednej z wizyt na targu.
Nasz krótki, zaledwie 1,5-dniowy pobyt w królewskim mieście Phetchaburi był naprawdę udany, głównie dlatego, że udało nam się wyrwać z klasycznego turystycznego młynka, który wcześniej na każdym kroku i często w najmniej oczekiwanych momentach, wkręcał nas w swoje trybiki. Mieszkańcy miasta nie traktowali nas jako zła koniecznego, które przynosi im niezbędny do życia dochód, a raczej jako gości. Każdy – od sprzedawczyń na bazarku, przez hotelarzy, mnichów i kierowców autobusu, pokazywał nam, że jesteśmy mile widziani. Nie widzieliśmy tam tłumów turystów, nie potykaliśmy się o naszych pobratymców, do kolejek nie wciskały nam się łokciami chińskie wycieczki. Uff, to była miła odmiana! A samo miasto i jego atrakcje zrobiły na nas wielkie wrażenie. Żałujemy, że nasz pobyt na miejscu był tak krótki. Z czystym sumieniem polecamy Phetchaburi wszystkim tym, którzy mieliby ochotę na wizytę w mniej wyeksploatowanym przez turystów, ale wciąż zachwycająco pięknym mieście w Tajlandii. Warto zatrzymać się tu na chwilę w drodze z Bangkoku na wyspy!