Podobnie jak położone na północy Wietnamu Hanoi, Ho Chi Minh City znane szerzej jako Sajgon jest obowiązkowym miejscem odwiedzin turystów podczas wizyty w kraju. Jako duży, międzynarodowy port lotniczy najczęściej kończy lub rozpoczyna ono wietnamską przygodę.
My podążaliśmy z północy na południe, więc Sajgon znalazł się na samym końcu naszej listy, ale czekaliśmy na tę wizytę z utęsknieniem. Sama nazwa miasta zawsze wydawała nam się magiczna i przywodziła na myśl upał, tłum ludzi i płynącą bez przerwy rzekę samochodów i motocykli. Do Ho Chi Minh City dotarliśmy wieczorem, autobus wyrzucił nas przy dużym parku, z którego mieliśmy rzut beretem do dzielnicy turystycznej. Jak to często bywa, nie mieliśmy rezerwacji w żadnym hotelu, więc z plecakami ruszyliśmy przed siebie. Wieczorem upal zelżał, ale czuć było jego całodniowy oddech jeszcze długo, dlatego szybko wybraliśmy hostel, który kosztował nas jakieś 11 USD za noc i okazał się bardzo przyzwoitą miejscówką. No i tak rozpoczęliśmy naszą kilkudniową przygodę z Sajgonem.
Miasto samo w sobie nie jest wybitne i nie oferuje szczególnie pięknej architektury. Mimo tego my poczuliśmy się tam wyjątkowo dobrze i ostatecznie zostaliśmy dłużej niż planowaliśmy. Co takiego zatrzymało nas w Sajgonie?
- świetnie zorganizowana dzielnica turystyczna kusząca mnóstwem knajp, knajpek, barów, restauracji z muzyką na żywo, doskonałym ulicznym jedzeniem i serwującymi rewelacyjne szejki owocowe miejscówkami. Tu warto dodać, że Sajgon wydaje się zdecydowanie mniej konserwatywny od Hanoi, co widać chociażby po skąpo ubranych naganiaczkach zaciągających podstarzałych lovelasów do barów. Na szczęście te widoki nie są tak ostentacyjne jak np. w Bangkoku, ale i tak biły nas po oczach po wizycie w reszcie kraju, którego ludność jest raczej skromna i zachowawcza.
- bazar – główny rynek Ho Chi Minh City ma wiele do zaoferowania. Tak wiele, że można na nim spędzić cały dzień, przegrzebując stoiska z pamiątkami, gadżetami, podróbkami markowych torebek i portfeli, wyposażeniem wnętrz i innymi. Jak już wiecie, w naszym bagażu nie ma miejsca na zbędne przedmioty, toteż musieliśmy się zadowolić zakupem pałeczek z masą perłową i podstawkami pod nie. Dobre i to! Niemniej jednak, jeśli kiedyś jeszcze wylądujemy w Sajgonie, polecimy tam z pustymi walizkami i obkupimy się na maxa!
- spacery po mieście. Tak jak wspomniałam, Sajgon zdecydowanie nie jest najpiękniejszym miastem na naszej trasie, ale oferuje kilka ciekawych spotów, dostępnych w odległości krótszego lub dłuższego spaceru. Warte odwiedzenia są: budynek poczty głównej, katedra Notre Dame, pomnik Ho Chi Minha czy też budynek ratusza. Fajnie jest też pochodzić po położonym centralnie parku, w którym całe tłumy o zmierzchu uprawiają rozmaite gry zespołowe lub po prostu ćwiczą.
- muzeum poświęcone ofiarom wojny – to bardzo mocny punkt programu wizyty w Sajgonie. Muzeum oferuje głównie zdjęcia i plansze edukacyjne wraz z wyczerpującymi opisami tego, co naród wietnamski przeżył podczas wojny. Większość zdjęć szokuje, ale taka terapia wstrząsowa jest czasem potrzebna ludziom żyjącym w czasach pokoju po to, aby nie zapomnieli, co ludzie są w stanie zrobić innym ludziom podczas wojny. Bardzo pouczające, trochę propagandowe, zdecydowanie mocne. Warto je zobaczyć, szczególnie, że bilet kosztuje tylko 15 000 dongów czyli ok. 3 PLN. W okolicach muzeum spotkać można ofiary wojny, pozbawione wszystkich kończyn lub bardzo chore, co dodatkowo uruchamia wyobraźnię nt. tego, co tu się wyprawiało.
No i ostatni, według nas najmocniejszy punkt programu – tunele Cu Chi. Jeśli kiedykolwiek widzieliście jakiś film wojenny, którego akcja toczyła się w Wietnamie, najpewniej wiecie o jakie tunele chodzi. W południowym Wietnamie do dziś zachowała się siatka tuneli o 3-, a nawet 4-piętrowej strukturze, które stanowiły schronienie dla ok. 18 000 Wietnamczyków, walczących o przeżycie i wolność podczas wojny z USA. Dziś dostępne są one do zwiedzania w dwóch różnych lokalizacjach. Oczywiście najłatwiej dotrzeć tam zorganizowanym transportem w formie wykupionej wycieczki, ale my jak zwykle postanowiliśmy nie odpuszczać i zwiedzić je na własną rękę. Wybraliśmy się do mniej popularnej opcji – dalej położonych od Sajgonu tuneli Ben Duoc i postanowiliśmy pojechać tam transportem miejskim, a instrukcji dostarczyła nam Wikitravel.
Okazało się to jak zwykle banalnie proste – wsiedliśmy w jeden autobus w centrum, 2 minuty od naszego hostelu, po godzinie jazdy przesiedliśmy się na pętli w kolejny i po kolejnych trzydziestu minutach byliśmy już u wrót parku z dostępem do tuneli. Bilety kosztowały nas po 90.000 dongów za głowę (ok. 16 PLN). Co ważne, w cenie biletu zawarta jest też usługa przewodnika. Szczęśliwie dla nas okazało się, że popołudniowe przybycie na miejsce do mniej popularnej tunelowej miejscówki oznaczało praktycznie zero ludzi. Właśnie dzięki temu mieliśmy przewodnika tylko dla siebie! Był nim młody chłopak świetnie władający angielskim, pełen entuzjazmu i posiadający dużą wiedzę w temacie. Zresztą pół jego rodziny walczyło w tunelach, znał on więc ich relacje z pierwszej ręki.
Zwiedzanie rozpoczęło się od obejrzenia 20-minutowego filmu opowiadającego w wielkim skrócie o napaści USA na Wietnam i o tym jak guerrilla radziła sobie z wrogiem. Nasz młody przewodnik w oparciu o makietę opowiedział nam następnie o strukturze słynnych tuneli, a także przestawił nam ich plan i usytuowanie. Dowiedzieliśmy się, że pierwsza część tuneli powstała na potrzeby walk z francuskim okupantem, a stopniowo rozbudowywana do walk z Amerykanami osiągnęła imponującą całkowitą długość 250 km! Konstrukcja korytarzy była dość skomplikowana, zawierała bowiem sekretne sale zebrań, głębokie na 15 m studnie, awaryjne ujście do Mekongu, ukryte pod liśćmi niewidoczne bunkry, z których chałupniczo wykonaną bronią ostrzeliwano wroga i wiele innych, nie mniej sprytnych elementów. Kluczowym założeniem tuneli była ich klaustrofobiczna konstrukcja – niewielcy i wychudzeni ciężkimi warunkami Wietnamczycy bez problemu prześlizgiwali się korytarzami, natomiast przedstawiciele zachodnich nacji za nic nie mogli przedrzeć się przez wąskie gardła. Nic więc dziwnego, że Amerykanie w swoich zastępach mieli mniejszych gabarytowo Tajów, Koreańczyków, Japończyków i Filipińczyków, których wysyłali na zwiady. Teren wokół tuneli naszpikowany był sprytnie ukrytymi pułapkami, które jeżyły się palami niczym sidła na dziczyznę. I na nic zdały się tu psy, które miały tropić członków guerrilli – zmyślni Wietnamczycy i na nie znaleźli haka – aby je zmylić używali ostrych przypraw rozsypanych tu i ówdzie. Na domiar wszystkiego w tunelach toczyło się normalne życie – leczono tam ludzi, gotowano w prowizorycznych kuchniach z ukrytymi wywietrznikami maskującymi dym, a dzieci rodziły się tam regularnie. Wszystko to trwało parę dobrych lat…
Po części teoretycznej weszliśmy w las, aby przyjrzeć się samym tunelom. Ja jako osoba cierpiąca na lekką klaustrofobię miałam obawy związane z wchodzeniem do ciasnych korytarzy, ale okazało się, że nie taki diabeł straszny. Na potrzeby turystów tunele zostały mocniej wydrążone i powiększone, a ich ściany wzmocnione. Kiedy weszliśmy do pierwszego z nich myślałam, że w środku są wielkie, egzotyczne ćmy, których „zwłoki” widzieliśmy m.in. w muzeum motyli, ale oczywiście się myliłam. To były nietoperze, na szczęście małe i chyba bały się nas bardziej niż my ich, bo szybko uciekły :-) Cała ta wycieczka była bardzo pouczająca, taka lekcja historii w terenie. Na koniec naszej wizyty w tunelach Cu Chi zostaliśmy poczęstowani zieloną herbatą oraz gotowanym korzeniem tapioki, który przez lata istnienia ruchu oporu był w zasadzie jedynym dostępnym pożywieniem – w końcu Amerykanie wypalili lasy i zniszczyli wszystkie uprawy… Aż dziw, ze po tych wszystkich „zabiegach”, truciu, bombardowaniu i użyciu broni chemicznej natura dźwignęła się i znów prezentuje się dziś imponująco.
Podsumowując, naszą wizytę w Sajgonie możemy zaliczyć do wyjątkowo udanych. Zaliczyliśmy tylko jeden zawód – wszyscy przekonywali nas, że Sajgon jest miastem o szalonym ruchu drogowym, przejście przez ulicę jest prawdziwym wyczynem, a ilość skuterów przeraża. Cóż, na przekór naszych wyobrażeniom i opowieściom znajomych okazało się, że Sajgon to wcale nie taki sajgon… Po pobycie w Indiach, które zahartowały nas na wszystkie możliwe sposoby, Ho Chi Minh City i jego ruch uliczny były pikusiem… A szkoda, liczyliśmy na większa dawkę ulicznego hardkoru:-)