Maroko, jak wiele naszych mniejszych i większych podróży zaplanowaliśmy dość spontanicznie. Okazało się, że Wizzair miał bardzo dobrą ofertę lotów do kurortowego Agadiru, więc postanowiliśmy z niej skorzystać. A że cztery lata temu byłam w Maroku służbowo i za cel obrałam sobie wspólny pobyt tam z Tomkiem, pozostało tylko wykombinować jakiś powrót (padło na lot Ryanairem z Fezu do Charleroi, a później Wizzairem na Okęcie).
Nasz pobyt w tym afrykańskim kraju zaplanowaliśmy na 10 dni, podczas których planowaliśmy odwiedzić głównie miasta. Jako, że na głowie mieliśmy sporo różnych spraw, do tego wyjazdu nie przygotowaliśmy się perfekcyjnie, co przyjmujemy jako nauczkę na przyszłość i pretekst do tego, żeby Maroko odwiedzić jeszcze raz i postawić akcent bardziej na atrakcje naturalne – zrobić trekking w Atlasie i spędzić noc lub dwie na pustyni, a może nawet wziąć kilka lekcji surfingu.
Na naszej trasie znajdowały się następujące miasta – Agadir (siłą rzeczy mieliśmy tam lot z Polski), pobliskie niewielkie miasto Tarudant, Marakesz i jego słynny nocny targ Jemma el Fna, Kasablanka (którą w ostatniej chwili wymieniliśmy na stolicę Maroka – Rabat), bajecznie niebieskie Szefszawan, które od dawna było moim marzeniem i słynący z najstarszej, największej i najlepiej zachowanej medyny na świecie Fez.
Jak było na wyjeździe? Czy Maroko nas oczarowało czy może potwierdziło stereotypy na swój temat?
Odpowiedź na te pytania jest niezwykle trudna i muszę tu powiedzieć, że nasuwa mi się tylko jedno określenie na ten trip – totalny rollercoaster! Raz wjeżdżaliśmy na wyżyny ekscytacji, aby za chwilę, zupełnie niespodziewanie z przerażeniem spadać, tracąc z oczu pozytywny obraz tego kraju, jaki dosłownie chwilę temu oglądaliśmy. Start nie wróżył niczego dobrego – w Agadirze, bardzo turystycznym kurorcie, już pierwszego wieczoru podczas naszej kolacji gdzieś na promenadzie zobaczyliśmy aż dwie bójki pomiędzy Marokańczykami, a uczestnicy jednej z nich omal nie wpadli na nasz zastawiony jedzeniem stolik. Kolejnego dnia w niewielkim mieście Tarudant, do którego wybraliśmy się, aby uciec z pułapki nadmorskiego kurortu spotkaliśmy się z życzliwymi uśmiechami i fajnym klimatem, ale już wracając z tego miasteczka wsiedliśmy do autobusu miejskiego, do którego wpakowała się także grupa młodzieńców, wybierająca się na Festiwal Tolerancji organizowany w Agadirze i w ciągu 5 minut zdemolowała pojazd od środka. Po kilkunastu minutach ostrej jazdy w oku cyklonu i walki z najgorszymi możliwymi scenariuszami pojawiającymi się w naszych głowach z wielką ulgą przyjęliśmy fakt, że autobus zatrzymał się. Okazało się, że kierowca autobusu wezwał policję, która wpadła z pałkami, aby spacyfikować wandali. Korzystając z postoju czym prędzej wyskoczyliśmy z autobusu z zamiarem złapania taksówki lub jakiegokolwiek innego środka transportu. Ku naszemu zdziwieniu, zauważyliśmy młodego chłopaka w cywilnym stroju, który biegł za nami, aby zaprowadzić nas do… radiowozu swojego szefa. Tym sposobem zostaliśmy odwiezieni kilka km w stronę centrum miasta. Tam wysoki rangą policjant zatrzymał się na poboczu, kazał nam czekać w radiowozie, po czym zatrzymał kilka aut prywatnych i kazał jednemu z kierowców podwieźć nas do „centrum”. Tak więc znów szok – tym razem byliśmy pod wrażeniem profesjonalizmu i skuteczności policji.
Mogłabym wymieniać jeszcze długo – jednego popołudnia pozornie serdeczny i bezinteresowny Berber przyprowadzający swojego małego synka ze szkoły zaprasza nas do domu na herbatę. Grzecznie odpowiadamy, że nie, dziękujemy, nie będziemy zawracać głowy, mamy inne plany, ale facet uprzejmie nalega, argumentując, że to marokańska tradycja, więc w końcu się zgadzamy. Po wypiciu naprawdę doskonałej, miętowej herbaty i miłej rozmowie, nasz gospodarz nagle otwiera wielkie skrzynie z biżuterią i próbuje nas przekonać do zakupu świecidełek. Grzecznie odmawiamy, mówiąc, że a) nie mieliśmy w planach zakupów jubilerskich b) nie mamy kasy c) przyszliśmy na herbatę, a nie na zakupy. Wyraz twarzy tego pana nagle zmienia się z łagodnego na wk&*! iony i zaczyna się gadka: „Ja jestem dobrym człowiekiem, częstuję was herbatą, zapraszam do mojego domu, a wy nie chcecie nic kupić?!! Sprzedam wam te piękne rzeczy po okazyjnej cenie, przecież macie pieniądze”. I zaczyna się tyrada – on powołuje się na naszą przyzwoitość, co mnie już powoli doprowadza do furii, my zaś grzecznie, ale coraz bardziej stanowczo odmawiamy. Ostatecznie kończymy tę żenującą sytuację zakupem jakiejś pierdoły i niemal wybiegamy z domu, czując się bezczelnie nabrani, oszukani, zawiedzeni… Milczymy przez następne dwie godziny, mieląc w głowie wszystko, co się wydarzyło…
Innym razem idąca ulicą dziewczynka wręcza mi z serdecznym uśmiechem batonik, ja odmawiam, a ona serdecznie całuje mnie w policzki, zostawia batonik w moich rękach, po czym oddala się z radosnym chichotem. Jednym razem widzę młodzieńców, którzy z wielkim szacunkiem ustępują miejsca starszym osobom w autobusie, innym razem takich, którzy wyśmiewają chorą kobietę i zaczepiają starszego dostawcę chleba, waląc go pięścią w kask… To samo jest z miejscami – staram się powstrzymać odruch wymiotny maszerując po upstrzonych rozpaćkaną kupą chodnikach miasteczka Moulay Idriss, aby za kilka dni piszczeć z zachwytu spacerując po klaustrofobicznych, niebieskich uliczkach Szefszawan. Kiedy szukamy w Fezie naszego riadu, jest już dość późno, więc nasz spacer po zaułkach mediny nie należy do najprzyjemniejszych – widzę spojrzenia mężczyzn i młodych chłopaków okupujących każdy zaułek i boję się, co będzie, jeśli zbłądzimy. Z kolei w dziennym świetlne Fez prezentuje się bardzo przyjaźnie i nie mam żadnych obaw o bezpieczeństwo – spędzamy cały dzień, zapuszczając się w najskrytsze zakamarki miasta i rozkoszując się rozdawanymi nam uśmiechami.
Takich sytuacji było więcej – raz fruwaliśmy ze szczęścia, cieszyliśmy się z piękna i egzotycznego dla nas charakteru odwiedzanych miejsc. Innym razem nasze zgorszenie budziły oglądane zaniedbane zaułki i napotkane sytuacje. I po wielokrotnym „przemieleniu” w głowie tych wszystkich sytuacji myślę sobie, że taki rollercoaster można zaliczyć wyjeżdżając do dowolnego miejsca na świecie. W końcu w Polsce też można trafić na wycieczkę rozwścieczonych kiboli, wracających z niepomyślnego dla nich meczu. Ciekawe, jak by się zachowali widząc Araba, Murzyna albo Azjatę? Można trafić na naciągaczy, chociażby jadąc taksówką – znane są przecież przypadki obwożenia obcokrajowców wokół miasta, chociaż ich hotel znajduje się w odległości 2 km od lotniska. Wreszcie w Polsce można też spotkać się po prostu z niemiłymi ludźmi, brudnymi ulicami, psią kupą leżącą na środku chodnika, której właścicielowi czworonoga nie chciało się uprzątnąć, wrednymi sprzedawcami, chamskimi przechodniami… Ale można też spotkać serdecznych gospodarzy (nieskromnie powiem, że goszcząc ludzi na Airbnb zaliczamy się do tego chlubnego grona!), bezinteresownych ludzi, którzy pomogą, gdy zagraniczny turysta zgubi się albo jeśli obcokrajowca wyzywa banda zbirów. Można spotkać uśmiechniętych ekspedientów, uczciwych sprzedawców, po prostu miłych ludzi. I bardzo wierzę w to, że nas, tych uczciwych, miłych i pomocnych jest na świecie zdecydowanie więcej, niż naciągaczy i kłamczuchów.
Nie zmienia to faktu, że z Maroka wróciliśmy z mieszanymi uczuciami. Wiem, że wielu turystów ma bardzo pozytywne doświadczenia po pobycie w Maroku – zazdroszczę. U nas większość sytuacji to były jednak doświadczenia średnio pozytywne, żeby nie powiedzieć, że słabe, dlatego też uważam, że to jeden z mniej najmniej przyjaznych krajów, jakie dotychczas odwiedziliśmy.