Do Jaisalmeru przyjechaliśmy z Jaipuru, co zajęło nam ok. 12 godzin, oczywiście w pociągu. Na rzecz tego miasta położonego na pustyni Thar porzuciliśmy wizję krótkiego pobytu w Puszkarze, znanego z największego na świecie targu wielbłądów. Dziś dochodzimy do wniosku, że 4 dni w Jaisalmerze były świetną opcją. Dlaczego?
Po pierwsze, wylądowaliśmy w świetnym i bardzo tanim hotelu, w którym poczuliśmy się jak w domu. Smaczna kuchnia, przyjazna obsługa, fajni goście, widok na fort. Po drugie, od razu trafiliśmy na fajnego towarzysza, z którym spędziliśmy trochę czasu. Mowa o Danie z Izraela, 27-latku, który od 1,5 miesiąca podróżuje po Indiach, a na swoim koncie ma już odhaczone pół mapy świata. No i same miasto jest jak z baśni o Alladynie…
Jaisalmer, a właściwie jego najstarsza część, tj. fort, to miejsce absolutnie wyjątkowe. Widzieliśmy w Indiach już kilka fortów, ale dotychczas żaden z nich nie był zamieszkały. Wewnątrz murów i pośród wąskich, krętych uliczek aż tętni życie – pełno tu sklepów, kawiarni na dachach budynków i hosteli, ale niech turystyczna strona miasta Was nie zmyli. W forcie można podglądać życie mieszkających tylu ludzi i na pewno nie jest to tzw. ludzkie zoo, gdzie wszystko jest ułożone pod publiczkę… Tu można spotkać kamieniarzy tłukących płyty, kobiety piorące ubrania metodą „winogronową”, czyli przez deptanie, czy dzieci bawiące się na stercie śmieci, co zresztą nas już wcale nie dziwi. Fort i jego kręte uliczki zamieszkane są także przez wszechobecne krowy i psy, ale do tego też zdążyliśmy się już przyzwyczaić. :-)
W samym forcie do odwiedzenia są trzy główne atrakcje: pałac, świątynie Jain oraz domy havelis.
Na zwiedzanie pałacu się nie skusiliśmy – pożałowaliśmy 1000 rupii. W zamian za to wybraliśmy się do 7 świątyń Jain, których buddyjsko-hinduistyczne, zacienione oblicza i misternie rzeźbione ściany wprawiły nas w zachwyt. Piękne i co ważne zupełnie inne od tych, które oglądaliśmy do tej pory.
Domy havelis to z kolei zabytkowe budynki dawnych lokalnych krezusów o misternie rzeźbionych fasadach i wysmakowanych wnętrzach. Dom, który zwiedziliśmy miał 400 lat, a jego konstrukcja przypominała koncepcją budowlę z klocków lego. Niejaka Beata K. Śpiewała niegdyś „nie ma, nie ma wody na pustyni” – no i właśnie z tego powodu nie można było użyć betonu przy budowie. Sprytni budowniczy stworzyli z ogromnych kamieni „klocki”, które pieczołowicie rzeźbili, tworząc kwiatowe kompozycje, będące substytutem – nieobecnych na pustynnych ugorach – pachnących świeżych roślin. Wychodziło im to znakomicie! W całym Jaisalmerze zostało tylko kilka takich oryginalnych budynków, ale współcześni mieszkańcy często używają motywu havelis w nowych budowlach.
W mieście udaliśmy się także nad jezioro, którego integralną częścią są niby-altanki ukochanej przez różnego rodzaju ptactwo latające. Jezioro jest też miejscem, gdzie Hindusi przychodzą karmić…sumy. Całość wygląda dość osobliwie – miejscowi kupują paczkę chleba tostowego, który wrzucają w kawałkach do wody, a sumiaste potwory walczą o każdy kęs. Jest ich tak wiele, że przypominają spęd wygłodniałych, zmutowanych ślimaków po kwaśnym deszczu. Ble!
Wisienką na torcie naszego pobytu w Jaisalmerze było tzw. camel safari, które rozpoczęło się po południu, a zakończyło ok. 10:00 nazajutrz. Główną atrakcją miało być ujeżdżanie wielbłądów i noc na pustyni Thar. Wielbłądy nie były dla nas specjalnie zabawne – godzinna jazda na ich grzbietach była nie lada wysiłkiem, a i sama idea używania tych zwierząt jako środka transportu rządnych przygód turystów budziła nasze wątpliwości. Samo safari też było nie do końca w naszym stylu – my (czyli my i Dan) w towarzystwie 30 Koreańczyków, zabawiani śpiewami przy ognisku… Brzmi to trochę niedorzecznie, prawda? :-)
Na szczęście udało nam się w miarę szybko ewakuować na naszą specjalną, prywatną wydmę, która okazała się spełnieniem obietnic o gwieździstym niebie i ciszy przerywanej sporadycznym rykiem wielbłądów. Mieliśmy okazję zatrzymać się na chwilę, pomyśleć o naszych bliskich zmarłych (był 1 listopada, dla mnie ważna data) i wsłuchać się w pustynną noc. W nocy było nieco zimno, a my spaliśmy tylko w naszych śpiworach, więc co chwilę się budziłam, co w sumie nie było takie złe – miałam okazję podziwiać dynamicznie zmieniający się układ nieba. Hotel nie cztero- i nie pięciogwiazdkowy. 1000 gwiazdek w standardzie!
Piszę ten wpis będąc jeszcze w Jaisalmerze. Spoglądam na podświetlony fort, jego miodowo-złote mury i myślę sobie, że cudownie, że tu dotarliśmy. Jeśli Wy również kiedyś zechcecie poczuć się jak jeden z bohaterów baśni o Alladynie, rozważcie to miasto. I nie zapomnijcie wybrać się na pustynię, niekoniecznie na wielbłądzie…