Słyszeliście kiedyś o Potosi? Nie? Ja też dowiedziałam się o tym mieście dopiero wtedy, kiedy zaczęłam interesować się Boliwią i jej atrakcjami. Teoretycznie powinniśmy wiedzieć o jego istnieniu – przez wiele lat to miasto było największym na świecie. Kiedy Londyn miał 65000 mieszkańców, Paryż 45000, a Sewilla 110000, Potosi szczyciło się populacją na poziomie 1600000 mieszkańców. I było to miasto, które niewątpliwie przyczyniło się do wzbogacenia imperium hiszpańskiego. A wszystko za sprawą tajemniczej góry, zwanej Cerro Rico, czyli „bogatego wzgórza”. Ta właśnie góra okazała się, dosłownie, kopalnią pieniędzy. Zasłynęła przede wszystkim z ogromnych złóż srebra, ale także cyny, cynku i innych minerałów. Dziś z goryczą Boliwijczycy mówią, że ze srebra wywiezionego z kopalni Cerro Rico można byłoby zbudować most łączący Amerykę Południową z atlantyckim wybrzeżem Hiszpanii.
Widok z Potosi na życiodajne wzgórze.
Potosi to miasto niesamowite, czuć w nim oddech kolonialnej potęgi. Choć ulice są przybrudzone, ludzie wyglądają na niezbyt majętnych, a kopalnie chylą się ku plajcie, widać, że to miasto było kiedyś ważnym graczem na międzynarodowej arenie. Kiedy po odkryciu minerałów mieszkaniec tego rejonu powiedział konkwistadorom o złożach, ci od razu poczuli krew. Szybko zaczęto sprowadzać tu zniewolonych Indian, a także importowanych z Afryki niewolników, których wykorzystywano do niebezpiecznych kopalnianych prac. Szacuje się, że podczas wydobycia złóż zginęło tu ok. 8 milionów ludzi. 8 milionów! Były to czasy, kiedy ze stu wchodzących pod ziemię górników wychodziło jedynie 30. Ci biedacy pracowali ponad siły, tygodniami nie wychodzi na światło dzienne i żyli jedynie dzięki odżywczym liściom koki. Początkowo koka była postrzegana przez kościół jako wynalazek szatana, ale kiedy okazało się, że ona jedyna pozwala na przetrwanie nieludzkich wysiłków, kościół szybko ją pobłogosławił. Srebro z kopalni sprawiało, że miasto bogaciło się nadzwyczaj szybko. Powstawały kościoły (oczywiście osobne dla Hiszpanów, osobne dla zmuszanych do wyznawania chrześcijaństwa autochtonów), a w nich wszystko skrzyło się od srebra. W Potosi działała także prężna mennica, gdzie początkowo kuto ręcznie bezkształtne monety, a dopiero później zaczęto przygotowywać je przy użyciu maszyn. Ciekawostka – znany wszystkim symbol dolara $ ma swoje korzenie właśnie w tej wytwórni monet.
Potosi ma swój symbol – twarz tego pseudo-Bacchusa raz wydaje się smutna, innym razem wesoła, co utożsamia się z bogatą, ale też okrutną historią miasta.
Pierwsza kopalnia powstała tu w połowie XVI wieku. Dopiero w wieku XVIII nastąpiła pierwsza rewolta przeciw wyzyskowi, niestety upadła, a przywódca powstania został stracony. Kopalnie z rąk konkwistadorów udało się odebrać dopiero po udanym powstaniu w XIX wieku. Przez wiele lat kopalniami zarządzało państwo, ale w latach 50-tych ogłoszono, że kraju nie stać na ich utrzymywanie, do akcji wkroczyli więc sami górnicy, którzy założyli spółdzielnie pracy, a państwo za oddanie góry w ich ręce zażądało podatku. Dziś istnieje ok. 70 spółdzielni. W kopalniach pracuje ok. 7 500 mężczyzn, a wedle prawa najmłodsze osoby podejmujące pracę muszą mieć skończone 14 lat. Jeszcze 10 lat temu pracowały tu tysiące dzieci. Dzienny zarobek górnika wynosi średnio 120 boliwianów, czyli równowartość ok. 70 złotych, co jest bardzo dobrą stawką. Górnicza dola jest niestety ciężka. Robotnicy pracują w kopalniach 8 godzin dziennie od poniedziałku do soboty, niedziele zawsze są wolne. Dziś nie zdarza się wiele wypadków, eksplozji gazów itd. Zabójcą tutejszych mężczyzn są głównie groźne pyły, które doprowadzają do chorób i śmierci. Większość górników dożywa 45-50 lat. Jeśli zdiagnozuje się im chorobę płuc polegającą na obkurczeniu się ich objętości do 50%, robotnicy mogą liczyć na miesięczne odszkodowanie w wysokości… 15 dolarów…
Warto tu zaznaczyć, ze Potosi jest jedynym miastem na świecie, w którym zakup dynamitu jest całkowicie legalny. W sklepach, gdzie kupuje się liście koki, napoje i cukierki, równie dobrze można dostać laski dynamitu – sztuka kosztuje 25 BOB.
Będąc w Potosi nie sposób nie udać się do dwóch miejsc – do kopalni i do mennicy. Wycieczki do tych pierwszych organizowane są przez liczne agencje. Przyznam, że czytając relacje z zejścia do kopalni miałam ogromne wątpliwości, czy w ogóle powinnam się tam wybierać. Do niedawna spanie w namiocie sprawiało mi spore problemy, a wąskie korytarze przyprawiały o gęsią skórkę. Stwierdziłam jednak, że muszę sobie jakoś dać radę, bo nie chcę odpuścić wizyty w tak unikalnym miejscu. Relacje straszyły pyłem, stromymi podejściami, grząskimi partiami i szokującymi wrażeniami, wywołanymi głównie reakcją na tak ciężką pracę górników. Wszystko to prawda, ale po kolei.
Po pierwsze – do kopalni można udać się za 80-150 boliwianów za osobę. My wykupiliśmy wyprawę w agencji Potoc’hij, należącej do byłych górników. Za osobę płaciliśmy 90 BOB, co uważam za cenę co najmniej przyzwoitą. Naszym przewodnikiem był Antonio, który na przywitanie urządził nam dyskotekę z kultowym kawałkiem „TNT” AC/DC. Gość do momentu zejścia pod ziemię rozśmieszał nas do łez opowiadając, jak kreatywnie użyć dynamitu na nielubianych teściach i podskakując w rytm puszczanych przez siebie przebojów. Kiedy przebieraliśmy się w profesjonalne ubrania, kaski itd., byliśmy w doskonałych humorach i nawet gdzieś zatraciliśmy nasze „strachy” związane z zejściem pod ziemię. Następnie udaliśmy się z Antonio do sklepiku, gdzie mogliśmy (a właściwie musieliśmy) zakupić prezenty dla górników – w kopalniach panuje zasada, że odwiedzający w zamian za zawracanie gitary ciężko pracującym mężczyznom, powinni kupić im jakieś drobiazgi. Najmilej widziane są laski dynamitu, ale górnicy nie obrażają się za worki z liśćmi koki, napoje, cukierki itd… Po zakupach ruszyliśmy samochodem w kierunku „rodzimej” kopalni Antonio.
Antonio wypija łyk 96% alkoholu na szczęście, wylewa odrobinę dla Pachamamy, czyli Matki Ziemi i już możemy schodzić do wnętrza góry.
Muszę przyznać, że kiedy zamiast dużego wejścia do kopalni moim oczom ukazała się dziura w ziemi, trochę straciłam animusz (klaustrofobia). Postanowiłam jednak oddychać i myśleć, że za dwie godziny będzie po wszystkim. Na szczęście w wycieczce braliśmy udział tylko we czwórkę (my, Brazylijczyk i Hiszpanka), poruszanie się po korytarzach szło więc płynnie. Nie jest to jednak doświadczenie dla osób słabych fizycznie i zanadto zestresowanych – trzeba sporo się nawspinać, nazłazić, czasem są podejścia po żwirze do góry przy użyciu liny, czasem pojawiają się drabiny i niewielkie przesmyki, przez które trzeba się przecisnąć. Jednak przeżycie pozostanie niezapomniane. Abstrahując od tego, że cieszę się, ze po raz kolejny udało mi się zwalczyć moją fobię, zobaczenie tego miejsca pracy okazało się ciekawą lekcją. Dowiedzieliśmy się w jak ciężkich warunkach pracują górnicy, słyszeliśmy nieodległe wybuchy lasek dynamitu wsadzonych w otwory w skałach (serce dudniło mi jak oszalałe!), odwiedziliśmy kilka świątynek Tio, czyli diabła zamieszkującego kopalnię, męża Pachamamy (Matki Ziemi), któremu każdorazowo górnicy składają hołd i proszą o kolejny dzień życia, ofiarowując mu zapalone papierosy, liście koki i 96% alkohol… Co ciekawe, dary składa się na… ogromny penisy Tio… Antonio, który w kopalni przepracował 5 lat (od 14 do 19 roku życia) opowiadał nam z przejęciem o specyfice tej pracy, o tym, że jego ojciec zmarł na skutek choroby płuc, o tym, że na dole nie można rozmawiać o wypadkach… To było bardzo ciekawe przeżycie. Nie ukrywam, że z kopalni wyszłam z poczuciem ulgi – zdecydowanie nie chciałabym spędzać tam 8 godzin dziennie. Byłam jednak dumna, że nie spanikowałam, nie musiałam się przedwcześnie ewakuować, było dobrze. Na koniec udaliśmy się do „rafinerii” minerałów, gdzie w procesach mechanicznych i chemicznych oddziela się jedne od drugich. Warto zobaczyć.
Oto wujaszek Tio. W tej grocie górnicy składają mu dary, pragnąc wybłagać kolejny bezpieczny dzień pod ziemią.
Doskonałym dopełnieniem historii bogactwa, zniewolenia i cierpienia jest wizyta w Casa de la Moneda, czyli tutejszej mennicy. Cztery razy w ciągu dnia organizowane są tu wycieczki z przewodnikiem, wstęp kosztuje 40 BOB, dostępne są różne wersje językowe: angielska, hiszpańska, francuska. Fascynująca podróż w czasie opiera się na znakomitych malowidłach, pokaźnej kolekcji różnych monet, ale przede wszystkim na ekspozycji maszyn, które służyły do wybijania monet. Tu niewolnicy, a później pracownicy kuli, wycinali, spłaszczali sztabki srebra, które później stawały się walutą zwaną „real”, wypuszczaną na wszystkie południowoamerykańskie włości Hiszpanów. Dziś w Boliwii nie opłaca się już produkować pieniędzy – banknoty kupowane są we Francji, a monety importowane z Chile i Kanady…
Nigdy nie pomyślałabym, że zapuszczę się wgłąb góry i będę tam łazić niczym zawodowy górnik.
Wisienką na torcie była wizyta w całkowicie zamkniętym niegdyś klasztorze Santa Teresa, który oprócz zachwycającej architektury posiada dziś bogatą kolekcję obrazów, rzeźb i innych dzieł sztuki, ale przede wszystkim oferuje doskonałe zagłębienie się w świecie samotnych mniszek, do których nikt nie miał dostępu. Tu zobaczycie jak się spowiadały, na jakim łóżku spały i jakimi narzędziami umartwiały swoje ciała, aby zbliżyć się do Jezusa. Bardzo polecamy!
Potosi, ach Potosi… Słyszeliśmy, że Sucre będące stolicą Boliwii to najpiękniejsze w kraju miasto. Nam to właśnie Potosi zawróciło w głowach – jego historia, tajemnice, bogata góra uzmysłowiły nam jakim kosztem odbywało się bogacenie Europy. Zobaczyliśmy, że tu, w ubogiej Boliwii nie zostało niemal nic. Jeśli kiedyś będziecie podziwiać bogato zdobione ołtarze hiszpańskich kościołów, przypomnijcie sobie, że bogactwa, które tam znajdziecie pochodzą najprawdopodobniej z Ameryki Południowej, a może właśnie z Potosi. Szkoda, że Boliwijczykom zostało tak mało z niewolniczej pracy ich przodków.
P.S. Fotki dobrej jakości są jak zwykle zasługą naszego niestrudzonego aparatu Fujifilm X-A2, który nawet w ekstremalnych warunkach (egipskie ciemności, kurz), odwala kawał dobrej roboty.