Polska. Tu pogoda jest tematem przewodnim kiedy tylko nastaje moment krępującej ciszy. Jest ona również najczarniejszym z czarnych charakterów, na który można zwalić większość bolączek – a to, że łupie w krzyżu, a to, że gnaty bolą i stawy kręcą. Mało tego – o popularności tematu świadczy niewątpliwie fakt, że pogodynki w Polsce to prawdziwe gwiazdy – pojawiają się na ściankach, a ich życie opisywane jest przez brukowce! No i najważniejsze – na pogodę zawsze można ponarzekać, nawet jak wszyscy szczęśliwie są zdrowi, politycy nie odwalili żadnego numeru (to akurat dawno się nie przydarzyło), mąż nie chodzi z kumplami na piwko, a ceny za bardzo nie podskoczyły. Bo przecież zawsze może być za gorąco, za zimno, za chmurnie, za słonecznie, za mokro, za sucho, za dżdżyście, za wietrznie, za… Temat rzeka!
Ale to tylko tak tytułem wstępu… ;-)
Jak zapewne zorientowaliście się, przeglądając naszą mapę, podczas naszej podróży będziemy gonić słońce. Pogoda była bardzo ważnym kryterium, które niejednokrotnie decydowało o wyborze miesiąca pobytu w danym kraju lub regionie.
Może zacznijmy od początku – dlaczego w ogóle wybraliśmy kraje, które są na naszej liście? Oprócz oczywistych względów kulturowo-architektoniczno-gastronomicznych dlatego, że w ogromnej większości kraje te rozpieszczają słońcem i ciepłem. Jesteśmy jednostkami, które jednak wolą smażyć się w upale niż odmrażać nosy w czasie smutnej, brejowatej zimy, choć oczywiście doceniamy różnorodność (tak w ogóle senna, zimna Islandia jest jednym z naszych podróżniczych marzeń). Nasze baterie słoneczne będą ładowały się od Radżastanu, przez Goa, Phnom Penh, Kuala Lumpur, Quito, Buenos Aires aż po La Paz. Liczymy się z tym, że w drodze mogą nas spotkać niespodzianki, takie jak orzeźwiające prysznice z południkowego deszczu czy drogi zalane do tego stopnia, że zamieniają się w błotne rzeki. Ale jednak cieszymy się właśnie na możliwość dogrzania starych (żarcik!) kości i ucieczki od polskiej zimy, która nie zawsze prawdziwą zimę przypomina. Dla nas słońce jest egzorcystą, który wypędza z głów czarne myśli i sprawia, że mniej przypominamy nawiedzoną przed wk@r%&ne demony Emily Rose.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Otóż w poprzedni weekend mieliśmy przyjemność wybrać się do Amsterdamu, w którym ja już byłam, a Tomek bardzo chciał być. No i cóż, pojechaliśmy w czasie największych polskich upałów, które wykańczały największych twardzieli, sprawiały, że ostrzegani przez media staruszkowie nie ruszali się z domu, a nawet muchy drastycznie ograniczały swoją upierdliwą działalność. Prognozy na nasz wymarzony weekend z zielonym listkiem w tle brzmiały bardzo optymistycznie – 23 stopnie miały być ulgą od warszawskiej kanikuły. Ruszyliśmy więc z nadzieją, że pozwiedzamy w cywilizowanych warunkach, będzie optymalnie, przyjemnie i na luzie.
Było. Pierwszego wieczoru. Cudowna kolacja z pasztetem z puszki i butelką wina w rolach głównych nad amsterdamskim kanałem sprawiła, że uznaliśmy, że nasz weekend będzie perfekcyjny. Zweryfikowaliśmy naszą opinię już następnego dnia rano, kiedy to ruszyliśmy na podbój tulipanowej stolicy ubrani w to, co mieliśmy. Tomek przywdział krótkie spodenki, ja długie dżinsy, oboje w bawełnianych koszulkach i, za moją namową – z bluzami w plecakach. Okazało się, że pogoda nie ma zamiaru nas rozpieszczać i ma ochotę zagrać polskim dzieciakom na nosie. Szybko pożałowaliśmy, że do naszego ekwipunku nie trafiły jakieś softshelle z kapturem, a może i nawet cienkie czapki…
Nie będę rozpisywać się na temat tego jak bardzo nieprzyjemnie było spacerować w co raz pojawiającej się lodowatej mżawce, 14-16 stopniach i lekkiej bluzie. Pyszne polskie kabanosy spakowane w obawie przed straszliwymi holenderskimi cenami nie smakowały nam specjalnie, kiedy siedzieliśmy na Placu Dam pod Pomnikiem Pamięci Narodowej, tyłki odmarzały nam przez dżinsy, a deszcz zacinał z każdej strony. Jedynie gryzienie rzeczonych kabanosów było ułatwione – zęby same nam szczękały z zimna…
Może właśnie przez to Amsterdam nie zauroczył Tomka, a i ja czułam się zawiedziona jego zachmurzonym obliczem. Jednak jako urodzona optymistka staram się doszukiwać plusów w zaistniałej sytuacji. No i znalazłam – odwiedziliśmy kilka zacnych muzeów, z których Narodowe Muzeum Marynistyki zasługuje na szczególną uwagę, było ekstra! Cóż, szklanka zawsze do połowy pełna! :-)
Spytacie czy mam jakieś wnioski czy po prostu nie miałam pomysłu na kolejny post i postanowiłam uskutecznić kurtuazyjne pitu-pitu o pogodzie. Jasne, że wnioski są, choć banalne, ale czasem trzeba je wypowiedzieć na głos! Otóż pogoda może być wielkim sprzymierzeńcem podróżnika, choć logicznie rzecz ujmując może być też jego największym wrogiem. Najpospolitsze miejsce może zarumienić się soczyście pod wpływem dobroczynnego słońca, a po zimnym jesiennym deszczu najpiękniejsze miasta świata mogą zamienić się w szaro-bure, nieprzyjazne bagna. Ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie zawsze będzie słonecznie i bezchmurnie. Dlatego do bliższych i dalszych wyjazdów warto być ZAWSZE odpowiednio przygotowanym odzieżowo, czego my tym razem nie dopilnowaliśmy. W końcu nie po to wyjeżdżamy, żeby nie wyściubiać nosa z hostelu, a pogoda, poza ekstremalnymi przypadkami, nie może może pokrzyżować nam wszystkich planów. Kolejną ważną rzeczą jest odpowiednie spojrzenie na temat – nawet jeśli aura nie jest po naszej stronie, nie przekreślajmy naszej podróży. Cieszmy się tym, co uda nam się zobaczyć i przeżyć. W końcu komplikacje zawsze rodzą przygody, często zaskakująco pozytywne :-)
Tak że ten, tego… Pogadaliśmy trochę… Dziś chmurno było, ciekawe czy jutro będzie lepiej? ;-)