Zapewne nie raz w Wielki Piątek widzieliście w telewizji sceny samobiczowania i krzyżowania, które rokrocznie odbywają się na Filipinach. Tak się składa, że dokładnie rok temu byliśmy w okresie wielkanocnym w filipińskim mieście San Fernando de Pampanga, gdzie odbywa się najsłynniejszy ze wszystkich krwawy Wielki Piątek.
Filipiny początkowo nie znajdowały się na liście naszych miejsc do odwiedzenia – zupełnie nie braliśmy ich pod uwagę. Jednak kiedy zorientowaliśmy się, że możemy delikatnie skrócić pobyt w Tajlandii i na Wielkanoc polecieć na Filipiny, szybko zmieniliśmy zdanie, a wszystko właśnie ze względu na ten wyjątkowy okres.
Wielkanoc w filipińskim wydaniu wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce – brak tam odświętności, długich przygotowań, wesołych zajączków oraz kolorowych jajek. W wielkanocną niedzielę wszystkie sklepy i knajpy są otwarte, a świąteczne obiady serwowane w domach to najczęściej powszednie jedzenie, np. kurczak lub po prostu fast food zamówiony w popularnej sieciówce JollyBee. Ale tym, co odróżnia to obchody Wielkanocy na Filipinach od ich europejskiego odpowiednika jest najbardziej jest krwawy spektakl pasji, odbywający się w kilku miastach w kraju. My trafiliśmy do San Fernando de Pampanga – epicentrum okrutnych obchodów. Tam mieliśmy szczęście znaleźć wspaniałych hostów na Couchsurfingu – LadyAnn i Alfiego – którzy poza tym, że serdecznie nas ugościli, opowiedzieli nam wiele o niezwykłych lokalnych zwyczajach i prowadzili nas ścieżkami, którymi turyści zwykle nie chadzają.
W Wielki Piątek cała „impreza” rusza przed południem. Tłumy mieszkańców i turystów, głównie filipińskich, przemieszczają się na plac katedry, na którym gromadzą się pokutnicy. Są nimi wyłącznie mężczyźni, których głowy przewiązane są materiałem tak, żeby nie można było ich rozpoznać. Na czole noszą kłujące wieńce, a ich gołe plecy nacinane są przez wyznaczonych do tego celu pomagierów. Ci z kolei przy pomocy specjalnie skonstruowanej „szczotki”, która zamiast włosia ma kawałki szkła lub żyletki, obstukują biczowników po plecach, zadając krwawiące rany. Po co? A po to, żeby podczas biczowania krew efektowniej tryskała na prawo i lewo.
Kościół katolicki oficjalnie nie ma nic wspólnego z „imprezą”, ale nie przegania inaugurująch krwawy marsz pokutników spod placu katedry.
Pokutnicy swój start z placu katedry inaugurują, kładąc się krzyżem na ziemi. Do „Golgoty”, czyli pagórka, na którym odbywa się krzyżowanie mają kilka kilometrów, które przemierzają boso. Całą drogę biczują się, rozbryzgując krew na turystów, gapiów, otaczające samochody i na ziemię. Dopiero po wyjściu zrozumiałam, dlaczego Alfie, nasz gospodarz, poprosił mnie o zmianę koszulki z jasnej na czarną, mimo 35-stopniowego upału… Po takim pochodzie wszystkie okoliczne ulice dosłownie spływają krwią. Co ciekawe istnieje kilka form poniewierania się, a biczowanie się jest najpopularniejszą z nich. Nie mieliśmy okazji zobaczyć pokutników czołgających się do celu niemal nago po chodnikach i piaskowych ścieżkach, ale jakoś nie żałujemy tego widoku.
Procesja umęczających się mężczyzn wygląda mniej więcej tak.
Cały pochód, prowadzony wąskimi uliczkami trwa kilka godzin, podczas których pokutnicy mdleją z gorąca i wysiłku. Tylko najsilniejsi i najbardziej zdeterminowani dojdą do celu i odpokutują swoje winy. Pewnie zadajecie sobie pytanie, po co w ogóle ci ludzie to robią? Otóż mężczyźni ci wierzą, że w ten sposób odkupią swoje (często ciężkie) grzechy, a zakrywanie głów ma pokazać, że robią to nie dla sławy, ale szczerze. Filipińska wiara w ogóle jest specyficzna. Wydaje się, że Filipińczycy są bardzo gorliwymi katolikami – kościoły są pełne ludzi, a postaci Matki Boskiej i Jezusa zdobią wszystko – od jeepneyów (charakterystycznych autobusów), po koszulki i motywy tatuaży. Szacuję, że połowa Filipińczyków ma różaniec wytatuowany na dłoni lub na stopie albo Maryję na sercu. Tymczasem w tym katolickim kraju odsetek popełnianych przestępstw jest naprawdę wysoki. Kwitnie tam prostytucja dziecięca, kradzieże i rozboje są (ponoć) na porządku dziennym, a sam prezydent Rodrigo Duterte podżega do zabijania, apelując do obywateli o bezpardonowe traktowanie handlarzy narkotyków. No ale Filipińczycy wierzą, że jeśli wyspowiadają się lub odpokutują za grzechy, to winy zostaną im przebaczone, a oni sami mogą od nowa robić to, na co mają ochotę…
Otwierający pochód chłopak opada z sił, za chwilę zemdleje z wyczerpania.
Wracając do Wielkiego Piątku, najważniejsze wciąż przed nami. Gwiazdą całego show w San Fernando jest od 30 lat niejaki Ruben Eñaje. To on jako pierwszy postanowił ukrzyżować się naprawdę, a nie jak jego poprzednicy, tylko przywiązać się do krzyża. 30 lat temu Ruben spadł z dużej wysokości i przeżył ten upadek bez szwanku. Wtedy obiecał Bogu, że w podziękowaniu za ten cud będzie się krzyżował się w Wielki Piątek przez 9 kolejnych lat. Po okresie swojej posługi okazało się, że żona Rubena jest ciężko chora. Mężczyzna postanowił więc poprosić Boga o zdrowie dla niej, znów przyrzekając 9 lat na krzyżu. Żona wyzdrowiała, ale za chwilę rozchorowała się również jego córka, więc po raz kolejny przysiągł, że będzie się krzyżował przez następne 9 lat. Córka, mimo tego, że lekarze dawali jej niewielkie szanse na przeżycie, również wyszła z opresji cało. Aktualnie Ruben wciąż się krzyżuje – uznał, że jego dzieło musi być kontynuowane. I choć jest już bardzo zmęczony i chciałby przestać, nie może znaleźć odpowiedniego kandydata na swoje miejsce.
Ruben uspokaja się przed spektaklem, paląc ostatniego papierosa. Już za chwilę ruszy w kilkugodzinny, masakryczny marsz.
Sama pasja zaczyna się w odpowiedniku ogrodu oliwnego, skąd „żołnierze rzymscy” wyprowadzają „Jezusa” w stronę drogi krzyżowej. Wkładają mu na plecy 40-kilogramowy krzyż i zapędzają w drogę. W trakcie wędrówki Ruben zatrzymuje się 14-krotnie w ramach drogi krzyżowej, upada, podnosi się, całość jest odtwarzana z Biblii w sposób dosłowny. Kiedy po czterech godzinach dźwigania krzyża główny bohater dociera wreszcie na wzgórze, jest kompletnie wykończony. Żołnierze umieszczają go na krzyżu i zabierają się za wbijanie wielkich gwoździ (od lat tych samych) w dłonie i stopy. Nawet z daleka słychać przerażający stukot młotka i krzyk Rubena.
Ruben ma już gwoździe w dłoniach. Żołnierze właśnie przybijają jego stopy do krzyża. Ponoć mężczyzna nie ma żadnych blizn w miejscach, gdzie wbija się gwoździe.
Mimo wielkiej frekwencji, momentalnie robi się cicho. Wszyscy gapie wstrzymują oddech, jedni zamykają oczy, inni zakrywają usta, jeszcze inni patrzą przerażeni i zafascynowani na ten okrutny spektakl. Ruben mdleje z bólu. Po przybiciu ciała mężczyzna zostaje jeszcze chwilę na krzyżu. Po kilku minutach służby medyczne zdejmują go i przenoszą jego bezwładne ciało do karetki – Ruben kilka dni spędzi w szpitalu. W kolejce do ukrzyżowania stoi jeszcze kilku śmiałków, ale mało kto zwraca na nich uwagę. Cały show skradł skromny, długowłosy Ruben – to on jest tu pełnoprawną gwiazdą. Tłumy rozchodzą się – wszyscy są spragnieni, głodni i umęczeni, a przecież tylko szli powoli w upale, nie nieśli krzyża, nie zawisnęli na nim. Na ulicach sprzedawcy handlują lodowatą wodą, głośno nawołują do zakupu tanich okularów przeciwsłonecznych, lodów i przekąsek. W ciasnych klatkach tłoczą się pofarbowane na różne kolorowy pisklaki przeznaczone na sprzedać. Życie wraca do normy, impreza dobiega końca. Czas na Święta.
Ten dzień był dla nas jednym z najbardziej niezwykłych w trakcie całej naszej podróży. Zobaczyliśmy z bliska coś, co szokowało nas od lat, a zszokowało jeszcze bardziej na miejscu. Chyba do końca życia zapamiętamy ten okrutny, krwawy pochód z jeszcze okrutniejszym finałem. Na samo wspomnienie Wielkiego Piątku z San Fernando zaczynam się pocić, a nozdrza wypełniają mi się wspomnieniem zapachu rozbryzgiwanej krwi, mieszającego się z odorem potu. Dla Filipińczyków to natomiast standard. Nasi gospodarze, Lady Ann i Alfie pewnie znów przyjmą w tym roku gości z zagranicy, którym pokażą pochód, poczęstują ich balutem (kaczym jajem z rozwijającym się kaczątkiem), obdarzą serdecznością. Filipińskie dzieci będą jadły deser lodowy halo halo, patrząc obojętnie na pochód mężczyzn smagających się biczami. Uliczny sprzedawcy będą reklamować miniaturowe repliki pokutnych biczów, przeznaczone dla najmłodszych entuzjastów filipińskiej wersji pasji wielkanocnej. Mieszkańcy San Fernando znów z ciekawością będą podglądać, który z grzeszników ukrywa się pod maską i cierniowym wieńcem, próbując odkupić swoje winy. Dla nich to tylko kolejna impreza z okazji Wielkiego Piątku. Dla nas – zapewne pierwszy i ostatni krwawy festiwal na Filipinach, który zapamiętamy na zawsze.
Podobała Ci się nasza relacja? Chcesz więcej tekstów na blogu? Zalajkuj, skomentuj, podaj dalej! Każda Twoja reakcja jest dla nas znakiem, że pisanie wspomnień z podróży ma sens! Z góry wielkie dzięki!
A dla tych, których jeszcze nie zemdliło na widok krwi, kilka obrazków w bonusie:
Choć plecy tego pana już są mocno poranione, on dopiero zaczyna pochód.
„Rzymianie” gotowi do akcji.
Impreza jest kolejną okazją na rodzinne przeżywanie Świąt. Widok dzieci na miejscu nikogo nie dziwi.
Przerwa techniczna – czas naciąć plecy.
Powszechnym elementem pochodu są omdlenia, zasłabnięcia itd. To akurat pokutnik, ale „odpadają” także gapie.
Ruben dźwiga 40-kilogramowy krzyż. Jest 35 stopni, słońce w zenicie. To dopiero początek jego męki.
Plamy krwi na przechodniach, samochodach, chodnikach i butach to nieodłączny element tego wydarzenia.